"Krew z krwi": Mariusz Bonaszewski: "Jestem człowiekiem stamtąd "

"Krew z krwi": Mariusz Bonaszewski: "Jestem człowiekiem stamtąd "

04.04.2012 17:52

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Nie ulega wątpliwości, że *Mariusz Bonaszewski jest fantastycznym aktorem. Po raz kolejny udowadnia to, tym razem rolą w serialu „Krew z krwi”. Jest również skrytym, zdystansowanym do świata człowiekiem i może dlatego w Skandynawii czuje się jak u siebie. Z nami rozmawiał o fascynacji kryminałami Mankella i „ludźmi Północy”.*

* Wirtualna Polska: Gra Pan w serialu "Krew z krwi" w reżyserii Xawerego Żuławskiego. Proszę powiedzieć kim jest Pana bohater? * Mariusz Bonaszewski: I tu zaczyna się kłopot, bo jeśli powiem kim on jest, to zdradzę wszystko. Jest to mała służebna postać, od której jednak zależy rozwikłanie całej tajemnicy. Choć bym chciał, nie mogę więc nic wyjaśnić, by nie popsuć widzom przyjemności oglądania.

- A co może Pan o nim powiedzieć?

Nazywa się Luter i chodzi z bronią.

- Tam każdy chodzi z bronią.

Luter to jedyna postać, o której nie wiadomo kompletnie nic. Nie ma żadnej historii. Nic nie wiemy o jego przeszłości. Nie wiadomo skąd pochodzi i dlaczego pojawił się w takim miejscu. Wiadomo tylko, że jest narzędziem w czyichś rękach. Mogę jeszcze powiedzieć, że jest coś dziwnego między nim, a główną bohaterką. To bardzo skomplikowana relacja, która nie może być nazwana i opowiedziana wprost.

- Przygotowywał się Pan do roli powtarzając sobie klasykę gatunku, na przykład "Ojca chrzestnego"? Te filmy znam na pamięć, ale wchodząc na plan nie mam skojarzeń, które mógłbym przełożyć na graną przeze mnie postać. Wszystko powstaje na bieżąco podczas pracy.

- Jest Pan miłośnikiem kryminałów?

Mam ogromne fascynacje kryminalne, ale bardziej literackie. Zdecydowanie wolę książki niż historie obrazkowe, chociaż, jak już mówiłem, "Chłopcy z ferajny", "Ojciec chrzestny", czy inne dobre tytuły, nie są mi obce. Z literatury sięgam często po kryminały skandynawskie. Można powiedzieć, że odkryłem Henninga Mankella zanim jeszcze stał się popularny w Polsce.

- Skąd te zainteresowanie Północą?

Bardzo dużo podróżuję po Skandynawii.

- Jeździ Pan tam turystycznie? Który kraj jest najciekawszy?

Zazwyczaj jeżdżę turystycznie. Choć miałem tam również propozycję pracy teatralnej. Niestety, głównie ze względów językowych, musiałem odmówić. A bywam w bardzo rożnych miejscach. Szwecja to całkiem inny kraj niż Norwegia.

- Zna Pan któryś z języków skandynawskich?

Nie znam żadnego, ale obserwuję, co dzieje się w tamtejszej literaturze. W Skandynawii kryminały były już potęgą w latach 80. Do nas ten trend dotarł dopiero w ostatnich kilku latach. Czytając książki skandynawskich autorów należy pamiętać, że nie jest to zwykły kryminał. My nie jesteśmy w stanie odbierać go tak jak oni. Choćby dlatego, że nie potrafimy zrozumieć Skandynawii pod względem socjologicznym. Ich umiłowanie kryminałów wcale nie oznacza, że lubią grzebać się w czymś złym. Bardzo często ich filmy, czy powieści kryminalne, są trochę groteskowe. Posiadają jakiś rodzaj naddatku, przekłamania, przerysowania treści.

- Trochę inne, niezrozumiałe dla nas poczucie humoru?

Zrozumiałe tylko w pewnym stopniu. Mam wrażenie, że my Polacy mamy czasem klapki na oczach i trudno nam jest pojąć z czego śmieją się inni. Mamy bardzo proste i zdecydowane poczucie humoru, bezpośrednie, mocne i ciężkie. Ironia jest nam prawie niedostępna. Oczywiście generalizuję i może nie do końca mam do tego prawo...

- Jak Pan myśli, skąd ciągoty Skandynawów do mrocznych tematów?

Dla nich kryminał jest tylko pretekstem, aby pokazać pewną sytuację. Poprzez tę formę opowiadają o tym, co się dzieje z krajem. Mankell twierdzi, że kryzys w Szwecji nastąpił, kiedy kobiety przestały cerować skarpetki, a zaczęły dziurawe wyrzucać i kupować nowe. To była taka cezura, która dotyczyła przede wszystkim stosunków międzyludzkich. Moment, kiedy w to społeczeństwo wtargnęły obce wartości. Te kraje były bardzo biedne, a mieszkańcy byli rybakami lub drwalami. Potem odkrycie ropy w Norwegii wszystko diametralnie zmieniło.

- Patrząc schematycznie na "ludzi Północy" widzimy ogromy chłód i dystans. A Pan co widzi z bliska?

Obrazki są czasami porażające. Proszę sobie wyobrazić weekend norweski za Kołem Podbiegunowym w małych miejscowościach nad fiordami. Domy bez firan, bez zasłon i w każdym z nich jednakowy widok. Stół, za stołem siedzą ludzie, na stole alkohol. Czasem tylko miga światło telewizora. Ma się poczucie, że oni siedzą i nic, jakby ktoś włączył stopklatkę. Może rozmawiają, ale tego nie widać. Są zastygnięci, depresyjni. Ten obrazek dużo o nich mówi. Ale to nie jest prawda, że są chłodni. Przynajmniej ja tego tak nie odczuwam.

- Północ nie jest popularnym kierunkiem wakacyjnych wypraw. Co Pana tam fascynuje?

Mam wrażenie, że jestem człowiekiem stamtąd, a moje miejsce jest na morzu lub blisko morza. Czuję się tam wspaniale. Nie przeszkadzają mi białe noce. Mogę spokojnie spać, a kiedy nie mogę, wystarczają mi cztery godziny snu. W Skandynawii zmienia mi się też temperament. Na co dzień mam ADHD, jestem notorycznie pobudzony, funkcjonuję w ogromnym napięciu, a tam się wyciszam.

- Zdjęcia do serialu "Krew z krwi" już się skończyły. Co teraz Pan robi? Ciągle jestem na planie lub w teatrze, który mnie bardzo eksploatuje. Właśnie skończyłem projekt dla Ridley'a Scotta, który na Youtube robi festiwal filmowy obrazów science fiction. Tworzy film, który będzie się składał ze scen robionych na całym świecie. On dokonuje wyboru i selekcji pomysłów, a potem klei w opowieść, która będzie dostępna w sieci.

- Brzmi ciekawie, a jaka jest w tym Pana rola?

Gram w obrazie tworzonym przez Wojtka Jarzewskiego. Jest to film o spotkaniu ziemianina z kosmitką, ale w bazie obcych dla nich obojga. W czasie tego spotkania on widzi na jej piersi znak, który jest też dobrze znany na Ziemi. Okazuje się, że może jest jakaś wspólna historia wszystkiego.

_**Rozmawiała Ewa Pokrywa**_

Komentarze (0)