Autoportret, okolice Moskwy, Rosja
Kiedy Wiktor, rosyjski neoszaman, wskazał mi miejsce w którym mam kopać sobie grób chwyciłem stylisko szpadla ze znużonym uśmiechem weterana. To nie był pierwszy grób, który sobie kopałem i doświadczenie mówiło mi, że jakkolwiek leżenie w grobie może nie jest najprzyjemniejszą formą spędzania wolnego czasu, to jednak jest to coś co można wytrzymać. W Polsce przeleżałem w grobie noc i najgorszą rzeczą, którą wspominam z tego doświadczenia to żaba, która w pewnej chwili skoczyła mi na twarz. Oboje śmiertelnie się przestraszyliśmy. Grób miał około 80 cm głębokości, a ja do dyspozycji śpiwór i karimatę. Góra wykopu została nakryta gałęziami, na których rozłożono pledy i koce, a na nich z kolei uformowano symboliczny kopiec ziemi. W grobie jakkolwiek dziwnie to zabrzmi było przytulnie i ciepło, o wiele cieplej niż na zewnątrz i kiedy o świcie wyszedłem na zewnątrz, pierwsze co zobaczyłem to zmarzniętego Janka Szeligę, który przeprowadzał mnie przez ten starożytny rytuał.
Jednak Wiktor widział to inaczej, co zrozumiałem kiedy zaczął owijać mnie w folię budowlaną, a na twarz położył wysłużoną maskę przeciwgazową. Z maski biegła karbowana rurka i ja przez tę rurkę miałem oddychać. A potem Wiktor, rosyjski neoszaman, zasypał mnie ziemią. Zaczęło się najkoszmarniejsze czterdzieści minut mojego życia.