"Kossakowski. Szósty zmysł": Niezwykłe wspomnienia artysty
None
Adam Stanisławski, Polska
Przemek Kossakowski w ekspozycji "Szósty zmysł" podsumowuje ostatnie 2 lata swojego życia. Życia w podróży po Polsce, Rosji, Ukrainie i Bałkanach wypełnionego spotkaniami z ludźmi o niezwykłych zdolnościach i mocach - znachorami, uzdrowicielami, magami, szamanami. Obrazy przedstawiają bohaterów, z którymi obcowanie odcisnęło głębokie piętno. Jak twierdzi Przemek - "całe moje życie zostało rozłożone na kawałki a następnie sklejone w jakąś zupełnie nową formę. Program "Kossakowski. Szósty zmysł" był impulsem inicjującym te zmiany. I zawsze kiedy myślę o tym dziwnym czasie, o drodze jaką przebyłem, zawsze ostatecznie przypomina się jakiś uzdrowiciel. Każdy z portretów to wspomnienia".
Adam Stanisławski nie jest uzdrowicielem. To dźwiękowiec. Absolutnie oddany swojej pracy, którą traktuje jak misję. Zjechaliśmy wspólnie Ukrainę i Rosję. Któregoś dnia zatrzymaliśmy się nad brzegiem Morza Azowskiego. Byliśmy zmęczeni podróżą i stwierdziliśmy, że krótka kąpiel dobrze nam zrobi. Weszliśmy do wody, poczuliśmy się beztrosko.
W pewnej chwili zerknąłem w stronę nabrzeża i zobaczyłem Adama. Stał ze słuchawkami na głazie, o którego rozbijały się fale i nagrywał morze.
Twierdził, że dawno nie słyszał tak kapitalnego morza i krzywił się za każdym razem, kiedy krzyczeliśmy żeby przestał być w pracy tylko wrzucił na luz. Swoimi wrzaskami psuliśmy mu nagranie. "...6 zmysł " nie byłby tym, czym jest, gdyby nie oddanie ludzi, z którymi tworzyłem ten fascynujący projekt. Myślałem o tym malując Adama stojącego nad brzegiem Morza Azowskiego.
Autoportret, okolice Moskwy, Rosja
Kiedy Wiktor, rosyjski neoszaman, wskazał mi miejsce w którym mam kopać sobie grób chwyciłem stylisko szpadla ze znużonym uśmiechem weterana. To nie był pierwszy grób, który sobie kopałem i doświadczenie mówiło mi, że jakkolwiek leżenie w grobie może nie jest najprzyjemniejszą formą spędzania wolnego czasu, to jednak jest to coś co można wytrzymać. W Polsce przeleżałem w grobie noc i najgorszą rzeczą, którą wspominam z tego doświadczenia to żaba, która w pewnej chwili skoczyła mi na twarz. Oboje śmiertelnie się przestraszyliśmy. Grób miał około 80 cm głębokości, a ja do dyspozycji śpiwór i karimatę. Góra wykopu została nakryta gałęziami, na których rozłożono pledy i koce, a na nich z kolei uformowano symboliczny kopiec ziemi. W grobie jakkolwiek dziwnie to zabrzmi było przytulnie i ciepło, o wiele cieplej niż na zewnątrz i kiedy o świcie wyszedłem na zewnątrz, pierwsze co zobaczyłem to zmarzniętego Janka Szeligę, który przeprowadzał mnie przez ten starożytny rytuał.
Jednak Wiktor widział to inaczej, co zrozumiałem kiedy zaczął owijać mnie w folię budowlaną, a na twarz położył wysłużoną maskę przeciwgazową. Z maski biegła karbowana rurka i ja przez tę rurkę miałem oddychać. A potem Wiktor, rosyjski neoszaman, zasypał mnie ziemią. Zaczęło się najkoszmarniejsze czterdzieści minut mojego życia.
Ciocia Margit, wieś Bobda, Rumunia
Moja ulubienica. Ciotka Margit jest rumuńską Niemką. Zajmuje się upuszczaniem krwi. Czyni to za pomocą skalpela. Należy usiąść w niskiej izbie ciotki Margit i nachylić nad starą, poobijaną, emaliowaną miednicą z wodą. Przez kark pacjenta ciotka przewiesza ściereczkę, której końce należy uchwycić w dłonie i mocno ciągnąć w dół. Kiedy na czole pacjenta pod wpływem zaciśniętej ścierki i pochylonej pozycji zaczynają zarysowywać się żyły, ciotka Margit wyjmuje sterylnie zapakowany jednorazowy skalpel wybiera miejsce, a następnie tnie.
Z rany zaczyna spływać krew. Płynie strużka krwi w dół czoła, płynie po nosie, a kiedy dociera na jego czubek, skapuje do miednicy z wodą. Ciotka Margit na podstawie sposobu w jaki krew reaguje z wodą orzeka o stopniu zanieczyszczenia toksynami organizmu pacjenta. Według zapewnień ciotki po zabiegu powinna zostać niewielka blizna, która jednak zniknie w ciągu paru tygodni.
Od czasu gdy siedziałem nad miednicą w niskiej izbie u cioci Margit minęło pół roku, a ja wspominam ją ilekroć patrzę w lustro. Przypomina mi o niej niewielka blizna na czole, około centymetra pod linią włosów. Niemcom jednak nie można wierzyć.
Grigorij Kowbasko, Jachnyky, Ukraina
Człowiek, który o mało nie zrujnował mojej kariery. Przez niego po raz pierwszy, jak na razie ostatni, zamierzałem przerwać zdjęcia. Mało tego, pierwszy raz miałem szczerą ochotę użyć w stosunku do uzdrowiciela przemocy fizycznej. Pan Kowbasko zanim został uzdrowicielem był operatorem młota pneumatycznego. Sądząc po jego tatuażach miał też zatargi z prawem. Może jedno a może drugie, a może i jedno i drugie spowodowało, że kiedy pan postanowił zostać uzdrowicielem, opracowana przez niego metoda była, jakby to ująć, obyczajowo trudna do zaakceptowania.
W telegraficznym skrócie, bo nie lubię tego wspominać Grigorij Kowbasko włożył mi za koszulę prawą dłoń i wykonał pięciominutowy masaż mojego lewego sutka. W jego trakcie modlił się na głos, podśpiewywał oraz deklamował poezję. Kiedy skończył poinformował mnie, że jego zdaniem jestem spięty. Wysłały nas do niego kobiety stanowiące personel wiejskiego sklepu spożywczego. W ich ocenie Kowbasko to geniusz.
Lav Gersman, Belgrad, Serbia
Lav jest ukraińskim Żydem mieszkającym w Belgradzie. Jest też białym magiem i otworzył mi oczy, ukazując prawdziwy kształt świata. Bo światem nie żądzą Żydzi, masoni, iluminaci albo cykliści, czy inne tajemnicze zgromadzenie. Światem rządzi stowarzyszenie magów. Stowarzyszenie sprawuje dyskretną kontrolę nad każdym aspektem naszego życia, jednak największy nacisk kładzie na kontrolę polityki, tak w wymiarze lokalnym jak globalnym.
Mając władzę, kontrolując polityków magowie ze stowarzyszenia kontrolują w istocie wszystkich. W trakcie spotkania pokazałem białemu magowi zdjęcia panów Palikota, Tuska i Kaczyńskiego. Sądziłem, że to zabawne. W Polsce treść mojej rozmowy z Lavem stała się pretekstem do pyskówki pomiędzy publicystami reprezentującymi odmienne opcje polityczne. Za konieczne uznał wypowiedzenie się na ten temat nawet rzecznik prasowy pewnej dużej prawicowej partii, co ostatecznie utwierdziło mnie w przekonaniu, że ludzie zajmujący się polityką w Polsce są absolutnie pozbawieni poczucia humoru. Albo też i pomyślałem o tym dopiero teraz, pozbawieni poczucia humoru są magowie, którzy ich kontrolują.
Maksim Gordiejew, Kijów, Ukraina
Spotkałem się z nim w jego kijowskim gabinecie. Maxim jest ekstrasensem, czyli człowiekiem posiadającym paranormalne zdolności. Specjalizuje się zasadniczo Maxim w kontakcie z duchami, który nawiązuje za pomocą różnych instrumentów. Raz są to karty tarota, raz tablica ouija, raz specjalne lusterko, a czasem wystarczy, że Maxim siądzie i się popatrzy.
Jak się dostatecznie skupi, duchy przychodzą do Maxima i on wtedy spokojnie sobie z nimi rozmawia. Maxim nie zawsze zajmował się komunikacją z zaświatami. Kiedyś był dobrze rokującym śpiewakiem klasycznym, z ambicjami zrobienia międzynarodowej kariery. Ale któregoś dnia po koncercie w Zurichu, nastąpiło u niego dziwne załamanie. Poczuł Maxim taki wielki smutek i ciężar na piersi aż wydawało mu się, że z tego wszystkiego umrze i nawet jak wspomina, zanim stracił przytomność, popłakał się na tę okoliczność. Bo jak większość ludzi nie chciał umrzeć. I nie umarł, ale kiedy się ocknął okazało się, że świat dookoła niego się zmienił i nigdy już nie był dla Maxima taki sam.
Według Gordiejewa coś rozpruło barierę rozdzielającą nasz świat od świata duchów i rozprucie to nastąpiło w jego duszy. Od tego czasu Maxim rozmawia z duchami i tę umiejętność oferuje w ramach usług komercyjnych. Do jego gabinetu zgłaszają się ludzie przekonani, że ktoś rzucił na nich klątwę, zakochani, którzy chcą wiedzieć co na temat ich obiektu uczuć sądzi nieżyjąca ciocia, albo biznesmeni ciekawi jak zaświaty reagują na zmiany na parkiecie giełdy w londyńskim City. Nie traktowałem go poważnie aż do chwili, kiedy zaproponował zrobienie eksperymentu z kartami tarota. Zgodziłem się. Ekstrasens rozłożył przede mną trzy karty. Burza, Dziecko i Śmierć. Karty były odwrócone, a ja miałem wodząc nad nimi dłonią, wskazać gdzie leży która. Wskazałem, bez wahania.
Po emisji odcinka utalentowani w kierunku nauk ścisłych internauci wyliczyli, jakie było prawdopodobieństwo, że trafię i prawdopodobieństwo to było całkiem spore. Problem polega jednak na tym, że ja nie zgadłem. Ja wiedziałem, gdzie leżą kolejne karty, a chłód jaki poczułem kiedy moja dłoń zawisła nad arkanem śmierci, będę pamiętał zawsze.
Maria Campina, Doamna Regina, Bukareszt, Rumunia
Przyboczna wiedźma Eleny Caucescu, królowa cygańskich czarownic. Jeżeli wierzyć zapewnieniom jej samej, nie ma na świecie potężniejszej siły magicznej ponad tą jaką dysponuje. Ludzie, którzy przychodzą po pomoc do Marii Campiny, to najczęściej gwiazdy rumuńskiego show biznesu i politycy. Zakres problemów, które ma rozwiązać magiczna interwencja królowej praktycznie nie podlega ograniczeniom. Od kłopotów biznesowych, przez impotencję po projekty politycznych sojuszy. Maria Campina jest w stanie pomóc we wszystkim. A mieszka w złotym pałacu wciśniętym pomiędzy dwa szare bloki z wielkiej płyty na ponurym bukaresztańskim blokowisku.
Wszystko u Marii Campiny było inne. Pierwszy raz spotkałem się z uzdrowicielką, która chadza w koronie na głowie. Miała też berło i złotą torebkę... i wiem, jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, ale miała też złote pantofelki. Nie nosiła ich, co prawda na stopach, podejrzewam, że złote pantofle nie są w użytkowaniu specjalnie ergonomiczne, ale leżały podczas audiencji na stoliku obok. To było wyjątkowo dziwne spotkanie. Rozmawialiśmy o polityce, o egzaminach na wróżki, które odbywają się w Indiach, o codziennym znoju bycia monarchinią, o sławie i tym, co z tej sławy wynika.
A na koniec Doamna Regina postanowiła oczyścić moją aurę, sięgnęła za wersalkę i wyciągnęła dwa samurajskie miecze. I stało się tak, że klęczałem przed kobietą w złotej koronie, która wymachiwała nade mną ostrymi jak brzytwa katanami, ze sklepu wszystko po pięć złotych. Klingi świszczały, Doamna Regina zawodziła w nieznanym mi języku, ja dokładałem wszelkich starań aby zachować powagę i wszystko to miało w sobie taki ładunek surrealizmu, że Salwador Dali, gdyby żył oczywiście, udałby się do Marii Campiny na korespondencyjny kurs zarządzania absurdem. Na koniec królowa się zdyszała, odłożyła miecze, wytarła ślinę z kącików ust i wysapała, że na dziś to raczej już wszystko. Nie spierałem się. To rzeczywiście było wszystko.
Matuszka Tatiana, Wlasowka, Rosja
Kobieta do której przemówił Bóg. A była ku temu najwyższa pora. Kobieta która dzisiaj jest matuszką Tatianą, była na dnie. Miała już na koncie Tatiana i pierwsze zatargi z prawem, pierwsze przerwy w życiorysie spowodowane pierwszymi pobytami w więzieniu, a przede wszystkim stanowczo przesadzała Tatiana z gorzałą. Straciła już wszystko, męża, dom, pracę i wreszcie, kiedy okazało się że Tatiana nie ma nic, umarł jej syn. I wtedy stał się cud. Do Tatiany odezwał się Bóg. Tatiana umarła. Narodziła się surowa kobieta o kamiennej twarzy i stalowych oczach. Matuszka.
Matuszka Tatiana nigdy się nie uśmiecha. Ona i inne Matuszki wyciągają ludzi z uzależnień. Mechanizm przysięgi. Uzależniony przysięga abstynencje. Od tego momentu już nie ma odwrotu. Jeżeli sprzeniewierzy się danemu słowu, smak bożej zemsty odczuje ktoś z najbliższych.
O plagach które spadły na wiarołomców krążą legendy. A jeżeli ktoś chciałby przykładu to najlepszym jest Matuszka Ulana. Matuszka Ulana asystuje Matuszce Tatianie w rytuale odbierania przysiąg. Daje świadectwo. Jej ojciec przysięgał trzy razy. Za każdym razem przysięgę łamał. Za pierwszym razem Ulanę przejechał samochód. To była też jej pierwsza śmierć kliniczna. Poza tym samochód złamał jej nogę, rękę, połamał żebra, uszkodził odcinek szyjny kręgosłupa, czaszkę i śledzionę. Oprócz tego miała szereg drobniejszych uszkodzeń narządów wewnętrznych. Potem były następne przysięgi, skrucha i znowu łamanie słowa danego Bogu.
Kiedy widziałem Matuszkę Ulanę opowiadała ludziom o kolejnych zapaściach, o tym że ma torbiela na mózgu. Ręka, ta którą połamał jej samochód, zaczęła schnąć. Jej ojciec, ten notoryczny wiarołomca, był już po drugim zawale, a brat siedział w więzieniu. Matuszka Uliana opowiadała to wszystko, a obok stała odziana w czarny habit kobieta o stalowych oczach i kamiennej twarzy, która nigdy się nie uśmiecha.
Milos Dimitrijević, Belgrad, Serbia
Najbardziej miły satanista którego poznałem. Z ludźmi którzy zajmują się okultyzmem jest zasadniczy problem polegający na tym, że za Boga nie chcą się przyznać że są satanistami. Pamiętam Denisa, który zabrał nas w nocy do podmoskiewskiego lasu i tam przebrany w czarny habit przy świetle ogniska oczyszczał moją aurę nożem. Zdobycie tego noża wymagało od Denisa wiele wysiłku, było ryzykowne i kosztowało sporo pieniędzy. Tym nożem zabito w więzieniu człowieka i Denis kupił go od zeków.
Ponadto Denis z pamięci cytował fragmenty czarnej biblii Szandora LaVej i uważał, że definicja grzechu to wstrzymywanie się od tego na co człowiek ma ochotę. W mojej ocenie Denis był kanonicznym satanistą skrytym pod powierzchownością chłopca z dobrego domu. Jednak kiedy go zapytałem czy jest czcicielem złego zaprzeczył, chociaż nie chciało mu się wkładać w to zbyt wiele energii.
Kiedy rok później w Belgradzie zszedłem do piwnicy, w której miałem spotkać się z Milosem zobaczyłem duży stół, na którym rozłożono talie tarota, tajemne księgi, amulety i inne zagadkowe, których znaczenia nie byłem w stanie dociec. Dookoła paliła się z setka świec, a Milos czekał na mnie przebrany w habit z naszytymi czerwonymi krzyżami. Wyglądał imponująco i majestatycznie. Zakomunikował, że karty tarota, jego astrologiczne wyliczenia i intuicja podpowiada mu, że przydałby mi się amulet i on na dodatek wie jaki. Potem wyciągnął sztylet. Przypomniał mi się Denis więc zapytałem Milosza czy aby nie jest satanistą. Milosz na to, jakże by inaczej, że nie, z satanizmem nie ma nic wspólnego, zasadniczo on w istnienie szatana nie wierzy, bo według niego szatan został wymyślony przez cerkiew, żeby straszyć ludzi. Potem kazał mi uklęknąć, jego sztylet ciął powietrze wokół mojej głowy, a on sam ładnym, głębokim głosem tenora przyzywał Lucyfera. Książę ciemności miał mu pomóc w odpowiednim nastrojeniu amuletu.
Kiedy Lucyfer i Milos skończyli pracę nad moim amuletem mogłem wstać z klęczek. Talizman mam do dziś, podobno jest to stop siedemnastu metali. Czy tak jest nie wiem, ale uważam że to szalenie miłe ze strony Lucyfera, że chciało mu się stroić dla mnie amulet.
Nina Wlasenko, Świeczkowa Babcia, Zagrebelia, Ukraina
Jedna z najpiękniejszych historii, która nam się wydarzyła. Do Świeczkowej Babci trafiliśmy przypadkiem. Zatrzymaliśmy się przy przystanku autobusowym i spytaliśmy miejscowych, czy w pobliżu nie ma przypadkiem kogoś, kto leczy starymi sposobami. Jak zwykle ktoś taki był i była to pani Nina.
U Świeczkowej Babci wszystko prawie do samego końca wyglądało tak bardzo tradycyjnie i prawie zapomniałem że mamy XXI wiek. Drewniana chałupka i pokój obwieszony ikonami. Pod koniec spotkania, kiedy się żegnaliśmy, Świeczkowa Babcia zaproponowała szybkie i niezobowiązujące oczyszczenie energetyczne całej ekipie. I stało się tak, że usiedliśmy całą piątką stłoczeni na wersalce, a naprzeciw stała znachorka z płonącą wiązką cienkich cerkiewnych świec w prawej dłoni. Podchodziła do każdego z nas, wręczała jedną świecę i mówiła, co ma do powiedzenia. Nie zawsze były to rzeczy miłe i dotyczyły faktów, o których nie wspominamy w luźnych rozmowach. Słowem odbywało się coś w rodzaju grupowego katharsis. I wtedy zadzwonił telefon, komórkowy. Spojrzeliśmy po sobie z dezaprobatą, bo nie wyłączyć telefonu na czas zdjęć to przecież szczyt braku profesjonalizmu i wtedy okazało się, że to dzwoni komórka znachorki. Świeczkowa Babcia nie odebrała telefonu, zapytała jedynie jak nam się podoba melodia sygnalizująca połączenie
przychodzące. A była to pieśń religijna.
Oniemiali patrzyliśmy na ukraińską znachorkę, która stoi przed nami, a w jednej dłoni płonie jej ogień i ta dłoń spływała roztopionym woskiem, a w drugiej trzyma taki normalny, współczesny do bólu, banalny przedmiot. I Świeczkowa Babcia miała łzy w oczach. Wzruszyła się słuchając pieśni religijnej wygrywanej przez telefon komórkowy. Było w tym coś tak naiwnego, ale też czystego, pozbawionego wyrachowania i szczerego. Wszyscy mieliśmy przez ten krótki moment złudzenie, że tradycja i współczesność może jakoś współistnieć. A potem abonent przerwał wybieranie numeru i gwałtownie wróciliśmy do rzeczywistości, gdzie technologia wypiera duchowość, gdzie telefon i cerkiewne świece to oddzielne magisteria. A na koniec, wychodząc, próbowałem Świeczkowej Babci zapłacić za wizytę, bo jak by nie było, była to wizyta, a ona zrobiła mi o to awanturę.
Ojciec Aleksander, Katiużanka, Ukraina
Prawosławny duchowny rezydujący w niewielkiej wsi, nie dalej jak 50 km od Kijowa. Szybko znaleźliśmy wspólny język. Być może dlatego, że Aleksander zanim został kapłanem i wszedł na błogosławioną ścieżkę wiary, swojego spełnienia szukał w hulaszczym żywocie artysty. Nie obce są więc świątobliwemu Aleksandrowi kręte ścieżki wiodące przez ciemną dolinę, ani zaułki moskiewskiego Arbatu. Jednak dziś to już tylko przeszłość, a sam Aleksander wyrywa ludzi z sideł uzależnień. Odpowiednio zmotywowani przyjeżdżają do Katiużanki, gdzie po mszy składają przysięgę zerwania z nałogiem. Natychmiastowego i bezwzględnego. Człowiek, który przed Aleksandrem, ale w istocie przed majestatem Boga, składa przysięgę, raczej nie powinien danego słowa łamać. Ci, którzy zlekceważyli złożone Bogu zobowiązania, zwykle kończą nie najlepiej.
Aleksander ma to wszystko czarno na białym w listach, które wcale często piszą do niego członkowie rodzin tych, którym po wizycie u ojca Aleksandra przyszło do głowy, że Bóg może dzisiaj jest zmęczony, roztargniony, albo ogląda mecz i nie będzie się zajmował, powiedzmy Saszą, którego wzięło na stopkę schłodzonej wódki. No a potem Sasza podczas niedzielnego spaceru wchodzi na tory w niedozwolonym miejscu, nie rozgląda się przy tym zbyt wnikliwie, a zrozpaczona wdowa opisuje w liście zaadresowanym do ojca Aleksandra ile zabiegów musieli wykonać aby Sasza jakoś po ludzku wyglądał w trumnie. Przecież takie koło od tramwaju waży z dziesięć pudów, prawda?
Jednak Aleksander wie, że człowiek nie jest doskonały, popełnia błędy, błądzi, waha się, innymi słowy człowiek to człowiek. Dlatego tym, którzy nie są pewni oferuje możliwość złożenia przysięgi na czas określony, na pół roku. Albo kwartał. Czasami też, jeżeli jest uzasadniona konieczność, na przykład wesele siostry, jest w stanie czasowo zawiesić ważność przysięgi na parę dni. Ojciec Aleksander jeździ dobrym samochodem terenowym ze skórzaną tapicerką i automatyczną skrzynią biegów. Ofiarowali mu ten samochód wdzięczni ozdrowieńcy. Oczywiście Ci, którzy przeżyli.
Ojciec Gawriło, Śid, Serbia
Serbski prawosławny duchowny, leczy ludzkie dusze i ciała, a pomiędzy zabiegami wypala przemysłowe ilości papierosów. Włożył dużo wysiłku aby przekonać nas, że Polacy jako Słowianie popełnili spory błąd wchodząc do Unii Europejskiej, która jest tworem szatana i chociażby dlatego ten bluźnierczy projekt nie ma najmniejszych szans powodzenia. Ale też Gawriło był dla nas wielkoduszny i kiwając smutno głową mówił, że zdaje sobie sprawę iż w całą tę smutną kabałę wprowadzili nas sprzedajni, wędrujący na pasku Brukseli politycy.
W związku z tym nie jest to bezpośrednio nasza wina. Nasza w sensie Polaków. Nie jest to więc nasza wina, jednak, no powiedzmy sobie szczerze , wybierając takich a nie innych polityków udowadniamy jako naród, że delikatnie mówiąc nie należymy do tej grupy narodów, która grzeszy rozumem. Ale zawsze możemy się otrząsnąć, zmądrzeć i stworzyć słowiańskie państwo ze stolicą w Belgradzie, ostatecznie w Moskwie.
Pan, którego spotkałem pod płotem, gdzieś na Ukrainie...
Pan, którego spotkałem pod płotem. Zatrzymaliśmy się pośrodku jakiejś wsi na pokrytej pyłem drodze. Przy drodze stało kilka kobiet. Zapytaliśmy czy ktokolwiek w tej okolicy zajmuje się starymi metodami leczenia, albo wróżeniem, albo cokolwiek. Okazało się, że uzdrawianiem nie, ale mają wróżbitę. Wiejski wróżbita to nie był szczyt naszych ambicji, ale jak się nie ma co się lubi, to się kradnie co popadnie. Kobiety zaprowadziły nas pod jeden z domów.
Pod płotem na ławeczce wygrzewał się krzepki staruszek. Zapytałem czy jest wróżbitą. Spojrzał na mnie mrużąc jedno oko, bo stałem pod światło i powiedział, że jeżeli chcę, żeby mi powróżył to muszę napić się z nim kawy. Tego dnia byłem już po trzech kawach i jakoś nie miałem chwilowo ochotę na czwartą. Ale krzepki staruszek postawił sprawę jasno, albo napiję się kawy albo wróżby nie będzie. Albowiem on wróży z kawy i technicznie wróżba nie może dojść do skutku, jeżeli zamawiający wróżbę uprzednio tej kawy nie wypije. Wypiłem, a krzepki staruszek zerknąwszy w moją filiżankę zapytał czy nie miałem ostatnio problemów z milicją. W istocie mieliśmy pewne problemy.
Polska rejestracja nastrajała funkcjonariuszy ukraińskiej milicji drogowej do wysuwania roszczeń finansowych, na ogół przekraczających roczny dochód emiratów arabskich. Musieliśmy być bardzo kreatywni, aby od tych roszczeń odstępowali. Oczywiście za dobrowolną opłatą. Dobrowolne opłaty rujnowały systematycznie nasz budżet. Krzepki staruszek zakomunikował mi, że od dzisiaj z dobrowolnymi opłatami koniec, od dzisiaj będziemy mieli spokój, on sprawi że dla milicji drogowej stajemy się przezroczyści, a tak na marginesie, ostatni milicjanci którzy nas zatrzymali, dwa dni wcześniej, mają przesrane. Zapytałem jak mam to rozumieć, na co krzepki staruszek odpowiedział, że przesrane oznacza ni mniej ni więcej tylko dokładnie to, co powiedział. Nie dociekałem więcej. Nie mam pojęcia dlaczego namalowałem krzepkiego staruszka. Może dlatego, że po tym spotkaniu ani razu nie zostaliśmy zatrzymani przez funkcjonariuszy milicji drogowej.
Paraskiewa Moroz, Rakowiec, Ukraina
Szeptunka. Trafiliśmy do niej w ostatniej chwili, tuż przed zachodem słońca. Szeptunki odbywają swoje rytuały tylko w świetle dnia. Noc to domena złego i żadna szeptunka nie zacznie nawet inwokować modlitwy, jeżeli zaszło słońce. Paraskiewę spotkałem w wielkim, zimnym domu na skraju wsi. W tym domu kiedyś tętniło życie a teraz żyła tam tylko samotna staruszka, która szeptała modlitwy. To było smutne. Mieszkała w małej kuchni wyłożonej gazetami, i było to jedyne pomieszczenie w tym wielkim domu, gdzie w piecu palił się ogień. Paraskiewa była już trochę zniedołężniała, trzęsły jej się ręce i pamiętam, że musiałem jej pomagać żeby wetknęła mi do ucha płonącą tuleję z płótna nasączonego woskiem. Potem szeptunka nakazała mi pić wodę, a kiedy piłem przytykała ucho do mojego brzucha. Okazało się, że mam kłopoty z żołądkiem.
Na koniec spytaliśmy jak możemy jej się odwdzięczyć za to, że poświęciła nam swój czas i uwagę. Okazało się, że szeptunka Paraskiewa chce telefon komórkowy. Wojtek był gotów dać swój, ale nie miał ładowarki, a sam telefon miał blokadę karty. Tłumaczyliśmy Paraskiewie, że oczywiście dostanie od nas telefon, tylko nie zda jej się na wiele bo zaraz przestanie działać. Szeptunka odpowiedziała, że nie potrzebuje telefonu żeby z niego korzystać. Jest na świecie zupełnie sama i nawet nie miałaby do kogo dzwonić. Ale wszystkie sąsiadki mają już swoje telefony i ona też chce mieć swój. Kiedy ostatni raz widziałem szeptunkę Paraskiewę, siedziała na tapczanie z telefonem komórkowym w dłoniach, i uśmiechała się do siebie. Była szczęśliwa. Najdelikatniej jak mogłem zamknąłem drzwi do kuchni.
Sheh Ibis, Prizren, Kosowo
Albański uzdrowiciel leczący mocą Koranu. Spotkani przeze mnie uzdrowiciele leczący mocą Koranu mieli tę jedną cechę wspólną, że nie chcieli w żadnym razie być przyłapani z Koranem w ręku. Żaden z nich, mimo wielokrotnie ponawianych próśb, nie chciał nawet pokazać Koranu. Do dziś nie wiem dlaczego. Ibis leczył mnie z opętania za pomocą butelki z wodą mineralną, do której wrzucił zapisany sekretnym alfabetem skrawek papieru. Wodę miałem wypić do zachodu słońca... albo do świtu następnego dnia, już nie pamiętam dokładnie jaki był reżim duchowej kuracji zaordynowanej mi przez czcigodnego Sheha Ibisa. W każdym razie miałem tę wodę wypić, a kartkę z inskrypcją pożuć, a następnie połknąć.
Ibis wyrażał ostrożną nadzieję, że jeżeli wszystko pójdzie dobrze, w którymś momencie kuracji dostanę torsji i to będzie oznaczało, że zostałem wyleczony, bo wraz z torsjami z człowieka wychodzą demony. Jeżeli człowiek, oczywiście się tych demonów nabawił. Niestety nie wymiotowałem, więc albo jestem niewinny jak dziewica, albo mój demon jest wyjątkowo twardym suk**synem.
Szeptunka Kalina, Werchowyna, Ukraina
Huculska uzdrowicielka. Przeurocza kobieta, paliła mi len na głowie. W ten sposób starała się wyleczyć mnie z przypadłości dermatologicznej o przyjemnej nazwie róża. Len palony na mojej przykrytej wzorzystą chustą twarzy wzbił się pod powałę bielonej wapnem izby, niechybny według Kaliny znak, że róża jest. Żeby mnie wyleczyć, Kalina potrzebowała trzech dni, niestety nie mogłem jej poświęcić tyle czasu, więc moja róża, jak sądzę, ma się świetnie.