Każdy z nas jest zombie
"Walking Dead" zapowiada się wybornie. Produkcji serialu podjęła się stacja AMC - telewizja, która w ostatnich latach zasłynęła dzięki doskonałym, wielokrotnie nagradzanym "Breaking Bad" i "Mad Men". Produkcje AMC swój sukces zawdzięczają temu, że ich twórcy nie starają się przypodobać widzom. "Breaking Bad" to naprawdę niegrzeczna opowieść o sfrustrowanym nauczycielu chemii podejmującym decyzję, by dorobić do życia produkując i sprzedając narkotyki. Nie jest to pierwszy serial o takiej tematyce (dużą popularnością cieszy się także komediowa "Trawka"), jednak nikt wcześniej nie był tak bezczelny. Wulgarny, cyniczny, demaskatorski, a przy tym nieziemsko zabawny "Breaking Bad" ośmiesza amerykański mit spokojnego, sielskiego przedmieścia. Podobnie rzecz ma się z opowiadającym o początkach branży reklamowej "Mad Men", którego twórcy brutalnie rozprawiają się z innym wielkim mitem Stanów Zjednoczonych - mitem sielskich i niewinnych lat 50. i 60. Obie produkcje zrealizowane są na najwyższym poziomie, a występujący
w nich aktorzy wciąż nominowani są i nagradzani najróżniejszymi nagrodami.
Z "Żywymi trupami" może być podobnie. Zwłaszcza, że producentem, reżyserem i scenarzystą został Frank Darabont - pierwszoligowy hollywoodzki twórca, który świetnie zna się na swoim fachu. Darabont wyreżyserował wcześniej dwa doskonałe filmy - "Skazanych na Shawshank" i "Zieloną milę" - i dał się poznać, jako rzemieślnik sprawnie grający na uczuciach widza. W filmie pełnometrażowym można to odczytywać jako niski chwyt, ale przy realizowaniu serialu, który przede wszystkim ma przywiązać widzów do bohaterów, taka umiejętność jest bezcenna. Co więcej, największe dzieła Darabonta to adaptacje, głównie prozy Stephena Kinga, dzięki czemu fani mogą być pewni, że komiksowy materiał wyjściowy potraktowany zostanie z należytym szacunkiem. Potwierdza to zresztą zwiastun zaprezentowany podczas słynnego konwentu Comic Con w San Diego.
Cieszyć może też obsada serialu. W główną rolę męską wcieli się znany z "To właśnie miłość" Andrew Lincoln, główną rolę kobiecą zagra kojarzona przede wszystkim z Sarą z "Prison Break" Sarah Wayne Callies, a w tle zobaczymy Jeffreya DeMunna - weterana występującego przede wszystkim w adaptacjach prozy Stephena Kinga.
Co się stało, że produkcja o zombie - potworach jeszcze do niedawna kojarzonymi z niskobudżetowymi horrorami pełnymi sztucznej krwi i kiepskich aktorów - doczekała się wysokiego budżetu i pierwszoligowych twórców? By odpowiedzieć na to pytanie warto wrócić do prapoczątków popkulturowej miłości do żywych trupów.
Mikołaj Marcela w eseju umieszczonym w tomie "Wampir. Leksykon" pisze: "rozmaici badacze są zgodni, że współczesne zainteresowanie zombie nadeszło wraz z powrotem amerykańskich żołnierzy z Haiti, które okupowane było przez USA od 1915 roku". To właśnie powracający do domów US Marines zaczęli rozpowszechniać opowieści (zazwyczaj bardzo mijające się z prawdą) o tajemniczym kulcie voodoo i ludziach, którzy dzięki mrocznej magii czarnoksiężników powstawali z martwych - zombie. Dzięki popularności tych historii w głowach amerykańskich twórców zaczęły powstawać horrory pełne powoływanych do życia umarłych. Dziś uznaje się, że pierwszą powieścią o tej tematyce była ksiązka "The Magic Island" Williama Seabrooka, jednak o żywych trupach (ale bez odwołań do voodoo i Haiti) pisał nieco wcześniej mistrz amerykańskiego horroru - H. P. Lovecraft.
Lecz, choć zombie pojawiły się w wyobraźni masowego odbiorcy już w okresie międzywojennym, prawdziwy sukces miał dopiero nadejść. Przez 30 lat powstaje bardzo wiele filmów, ale ledwie kilka zapisuje się w historii kinematografii (przede wszystkim "White Zombie" Victora Halperina ze słynnym Bélą Lugosim w jednej z głównych ról). Drugi przełom przynosi dopiero George A. Romero, który w 1968 roku realizuje jeden z najsłynniejszych horrorów wszech czasów - "Noc żywych trupów".
Zrealizowany za nieco ponad 100 tysięcy dolarów film odniósł niesamowity sukces i zarobił na całym świecie grube miliony. Romero pisząc scenariusz opierał się na kultowej powieści grozy "Jestem legendą" Richarda Mathesona (bardzo niewiele mającą wspólnego z oryginałem adaptację tej ksiązki mogliśmy oglądać w 2007 roku). To od Mathesona pochodzi pomysł, by zombie były bezmyślnymi maszynami pragnącymi jedynie ludzkiego mięsa, a zombiezm miał pochodzenie medyczne. Jednak reszta to już autorska wizja reżysera. Krytyków przekonały przede wszystkim niesamowity klimat i pesymizm bijący z filmu. Zwracali uwagę na fakt, że na horrory w tamtych czasach chodziły przede wszystkim nastolatki, które "Noc żywych trupów" naprawdę przeraziła. "Dzieci na widowni były oszołomione - pisał w swojej recenzji słynny krytyk Robert Ebert. - Panowała niemal całkowita cisza. Film mniej więcej w połowie przestał być rozkosznie straszny i stał się autentycznie przerażający." Ebert zwracał też uwagę na fakt, że widzowie całkowicie
utożsamiali się z bohaterami filmu. Tym mocniej przeżywali fakt, że wszystkie postacie w "Nocy żywych trupów" umierają.
Stworzeni przez Romero zombie to potwory nowej ery. Pozbawione motywacji innej niż chęć pożywienia się, niezmordowane, nieświadome, nieludzkie. Nie powstały w wyniku działania magii voodoo. Winna jest raczej zaraza, która rozszerza się z niespotykaną szybkością, gdyż każdy ugryziony szybko sam staje się żywym trupem. Nowe zombie niezwykle trudno zabić (skutkuje zazwyczaj tylko dekapitacja lub uszkodzenie mózgu) i nie sposób przed nimi uciec. Nikt też nimi nie kieruje - zombie chcą pożerać ludzi nie w wyniku planu jakiegoś mrocznego mistrza zła, ale dlatego, że taka jest ich natura.
Niesamowity sukces "Nocy żywych trupów" sprawił, że zombie zawładnęły wyobraźnią widzów. Jak grzyby po deszczu zaczęły powstawać kolejne filmy o tych bezmózgich potworach (sam Romero zrealizował jeszcze 5 filmów o żywych trupach), powieści, teledyski (słynny "Thriller" Michaela Jacksona). Ba, zombie zainteresowali się nawet teoretycy sztuki. Najpopularniejsza ich teoria mówi, że zombie to metafora współczesnego człowieka - ogarniętego gorączką konsumpcjonizmu odmóżdżonego konsumenta, który pragnie jedynie posiadać i jeść - nic więcej. Tę interpretację szybko podjęli sami twórcy. Jak zwraca uwagę Mikołaj Marcela, również Romero się ku niej skłonił i w "Świcie żywych trupów" jego zombie "jawią się jako krańcowa forma klientów, którzy, kierując się ostatnim pragnieniem, jakie odczuwali przed śmiercią bezwolnie zmierzają do centrum handlowego, w ten sposób ujawniając, że w kapitalizmie każdy z nas jest zombie".
Dzisiaj, kiedy zombie jest już popkulturową ikoną nawiązania do tej właśnie "konsumpcjonistycznej" interpretacji są bardzo chętnie wykorzystywane. W centrum handlowym rozgrywa się akcja gry wideo "Dead Rising", podobne dekoracje widzimy w pierwszym rozdziale "Left 4 Dead 2". W filmie "Zombieland" bohaterowie w supermarkecie urządzają sobie polowanie na nieumarłych, a w zakończeniu prześmiewczego "Shaun of the Dead" ("Wysyp żywych trupów") po opanowaniu kryzysu zombie są wykorzystywane, jako tania siła robocza.
Zombie są też na tyle popularne, że twórcy nie boją się wykorzystywać ich w najbardziej przewrotny sposób. Są nie tylko straszne, ale i śmieszne. W komiksie "Victorian Undead" Sherlock Holmes prowadzi dochodzenia w sprawie nieumarłych. Bohaterowie "Dumy i uprzedzenia" Jane Austen mierzą się z zombie w przeróbce autorstwa Setha Grahame-Smitha "Duma i uprzedzenie i zombie". Bywa jednak też jak najbardziej poważnie - wręcz sztywno. Książka "Zombie Survival" Maxa Brooksa to bardzo poważny poradnik na temat "jak przeżyć inwazję zombie". Czytelnik spodziewający się dystansu i ironii będzie zawiedziony, gdyż Brooks naprawdę radzi jak przeżyć, gdy umarli zaczną wstawać z grobów. Widać wielu ludzi się tego obawia, bo w samych tylko Stanach Zjednoczonych podręcznik sprzedał się w ponad milionowym nakładzie.
Boom na zombie jest dziś tak duży, że developer gier wideo Jeff Strain (były pracownik Blizzard, współtwórca takich hitów jak "World of Warcraft", "Starcraft", "Diablo" i "Guild Wars") nazwał je nowymi popkulturowymi nazistami. Do tej pory to naziści byli ulubionymi chłopcami do bicia twórców gier i filmów. Ich mordowanie w nikim nie wzbudzało wyrzutów sumienia (zasłużyli sobie!), dzięki czemu twórcy nie byli oskarżani o propagowanie przemocy. Teraz w miejsce nazistów wchodzą żywe trupy - ich losem także nikt się nie przejmuje, w końcu to tylko głupie, krwiożercze trupy. Tę przemianę świetnie widać w "Call of Duty: World at War" - grze, której akcja osadzona jest w czasach drugiej wojny światowej. Gracz walczy w niej z Japończykami i nazistami, a po przejściu kampanii odblokowuje poziom, w którym przeciwnikami są zombie.
Nic więc dziwnego, że na tym podatnym gruncie wyrosła w końcu historia tak specyficzna jak "Żywe trupy" Roberta Kirkmana - pierwsza telenowela w czasach zombie.
Kirkman jest obecnie jednym z najbardziej pożądanych scenarzystów komiksowych w Ameryce. Karierę zaczynał w 2000 roku tworząc kontrowersyjną serię "Battle Pope" bezlitośnie wyśmiewającą papiestwo i katolicyzm. W świecie "Battle Pope" Bóg wezwał do siebie dobrych ludzi, na Ziemi zaś pozostawił grzeszników i tych, co do których miał wątpliwości. Do obrony tych ostatnich wyznaczył wojowniczego, muskularnego papieża i... swojego syna Jezusa Chrystusa - zachowującego się niczym niedojrzały hippis. Pierwszym wielkim sukcesem scenarzysty była seria "Invincible" opowiadająca o młodym, zaczynającym karierę superbohaterze (prawa do ekranizacji wykupiła już wytwórnia Paramount Pictures). Po niej przyszedł już wielki sukces "Żywych trupów".
Wielu uważa, że "Walking Dead" to jedna z najlepszych serii komiksowych ostatnich lat. "To historia o zwykłych ludziach i ich beznadziejnej walce o przeżycie. Bliższa smutnemu, kameralnemu dramatowi jednostek skazanych na śmierć. Podana w przystępnej, wręcz rozrywkowej komiksowej formie, wciąga bez reszty" - pisał dla komiksomanii.pl Kuba Oleksak (w Polsce komiks wydaje Taurus Media). Serię dostrzegła też kapituła nagrody Eisnera i w 2010 roku wyróżniła ją w kategorii "najlepsza trwająca seria".
Nowatorstwo Kirkmana polega na tym, że wykorzystał on dekoracje bardzo tradycyjnej opowieści o zombie by snuć historię stricte obyczajową. Fakt, w serii sporo jest scen akcji, ataków żywych trupów i walk o przetrwanie, ale najważniejsze jest tu pytanie, jak wyglądałoby życie zwykłych ludzi w świecie opanowanym przez chodzące zwłoki. Wymyśleni przez Kirkmana bohaterowie to zwykli ludzie, pełni słabości i namiętności. Mierząc się z nowym kryzysem pokazują, kim są naprawdę. "To opowieść nastawiona na bohaterów. Kwestia, jak dostali się na miejsce, gdzie ich spotykamy, jest o wiele ważniejsza od tego, że w ogóle się tam znaleźli. Wśród owych bohaterów mam nadzieję ukazać odbicia waszych przyjaciół, sąsiadów, krewnych i was samych, a także to, jakie byłyby reakcje tych ludzi w sytuacjach ekstremalnych" - pisał sam scenarzysta we wstępie do amerykańskiego wydania. Seria często zmienia się wręcz w telenowelę, w której najważniejsze są nie spluwy i trupy, ale romanse i skomplikowane relacje pomiędzy bohaterami. Sam
Kirkman często zresztą podkreśla, że chce by jego opowieść toczyła się bez końca - tak jak telenowela.
A przecież trudno o lepsze miejsce dla telenoweli niż telewizja. Poza tym telewizja to medium najbardziej kojarzone z konsumpcjonizmem - ideą, którą reprezentują zombie. Nic więc dziwnego, że "Walking Dead" w końcu zagości w telewizji. Czy serial okaże się kolejnym triumfem Kirkmana i Darabonta, a zombie opanują nowe medium? Przekonamy się już 31 pażdziernik.