"Karykatura", "dramat", "obraza". Jest aż tak źle? Nowy hit Netfliksa i najostrzejsza krytyka
"Bal" wystartował już na Netfliksie. To przepełniony cekinami, brokatem i gwiazdami z najwyższej półki musical-petarda, który punktuje homofobię i niewidzialność osób nieheteronormatywnych w społeczeństwie. Jest z tym filmem jednak jeden palący problem i jest nim - zdaniem krytyków - James Corden.
11.12.2020 | aktual.: 02.03.2022 19:59
Żadna inna impreza nie zapadnie tak dobrze w pamięci, jak taka, która wywoła skandal. Taką sytuację mamy z "Balem" Ryana Murphy’ego – superprodukcją dla Netfliksa. Świeci się to cekinami i brokatem tak, że można nie dostrzec, jak poważne problemy próbują punktować tu twórcy. Ale to jedno. Najważniejszym punktem zapalnym, który wywołał lawinę krytyki w mediach jest postać Barry’ego – homoseksualnego aktora Broadwayu – w którego wciela się James Corden. W "Guardianie" możemy przeczytać, że tą rolą "Hollywood sięgnęło nowego dna". Jest aż tak źle?
"Bal" historia Emmy (w tej roli debiutująca Jo Ellen Pellman), nastolatki z Indiany, przez którą rada rodziców decyduje się odwołać szkolny bal. Nie chcą, żeby ktoś taki jak Emma brał udział w zabawie z ich dziećmi. Co nie tak zrobiła Emma? Otóż jest wyoutowaną lesbijką. Homofobiczne poglądy prezentuje pani Green (w tej roli Kerry Washington), która walecznie doprowadza do tego, że nastolatka nie może cieszyć się balem tak jak rówieśnicy.
Na odsiecz Emmie ruszają upadłe gwiazdy Broadwayu. Kolorowy, charyzmatyczny kwartet tworzą Dee Dee Allen (Meryl Streep), Angie Dickinson (Nicole Kidman), Barry Glickman (James Corden) i Trent Oliver (Andrew Rannells). Celebryci próbują naprawić swój wizerunek, a co jest lepszego od podpięcia się pod akcję społeczną? No właśnie. "Liberałowie z Broadwayu" pojawiają się w Indianie i ogłaszają, że zrobią Emmie prawdziwy bal.
Z jednej strony mamy tu wstrętnie zachowujących się celebrytów, którzy są pozbawieni empatii i wyczucia sytuacji. Chcą nachapać się lajków za to, że pomogą "małej lesbijeczce", jak nazywa ją Dee Dee. Z drugiej jest dziewczyna, która po prostu chce być zaakceptowana i wolna, chce móc tak jak rówieśnicy cieszyć się swoją miłością. To, że się jej to odbiera, jest wprost pogwałceniem podstawowych praw człowieka.
Twórcy "Balu" zrobili kawał dobrej roboty, jeśli chodzi o pokazanie, jak ważna jest inkluzywność, tolerancja i szacunek dla drugiej osoby bez względu na jej orientację seksualną. Film będą w końcu oglądać nastolatki, które z takim (lub podobnym) wykluczeniem spotykają się na co dzień w szkołach.
Ryan Murphy z resztą otwarcie przyznaje w wywiadach, że tak historia opiera się nie tylko na broadwayowskim musicalu, ale także na jego własnych doświadczeniach wykluczenia ze względu na orientację.
Warstwa wizualna filmu też jest niczego sobie. Jest kolorowo, pozytywnie, niesztampowo, a kicz jest świetnie kontrolowany. Zdjęcia Matthew Libatique’a (tak, to ten, który pijany napadł na ratownika medycznego w Polsce) też wciągają nas w zupełnie inny świat musicalu. Piosenki wypadają genialnie, a jeszcze lepsza jest choreografia. Tu wszystko się zgadza.
Ale jednak jest wśród krytyków duży niesmak. Co było w stanie przykryć mistrzowski popis aktorskich umiejętności Meryl Streep, Nicole Kidman i te wszystkie wymienione wyżej plusy? Obsadzenie Jamesa Cordena w roli geja.
Jak internet długi i szeroki mnożą się krytyczne głosy, że to najbardziej karykaturalna postać, jaką można było stworzyć.
"Fruwający i sepleniący Corden to nieinspirująca karykatura, która nie rozumie żadnych niuansów postaci i tym samym nie ma w niej ani krzty prawdy" – czytamy w "Vanity Fair", który dodaje, że to "jeden z najgorszych występów XXI wieku", a nawet obraza dla widza.
Recenzent "Guardiana" punktuje, że "Hollywood sięgnęło tym nowego dna", a występ Cordena jest szkodliwy dla standardów, które udało się w końcu wypracować w kwestii realnego odwzorowywania społeczności LGBTQ+ w filmach i serialach. "Corden, który taranuje ten film, często specjalnie sepleniąc dla przeraźliwego efektu, jest dokładnie taką karykaturą postaci, jaką - mieliśmy nadzieję - udało nam się już zamknąć i pochować w przeszłości" – piszą.
Inni punktują, że to, jak zagrał Corden, to krzywdzące przedstawienie wszystkich stereotypów na temat homoseksualnego mężczyzny. I faktycznie trudno nie zwrócić uwagi, że Barry, w którego się wciela, wymachuje rączkami, wzdycha, ubiera swoje koleżanki, jest kwintesencją "drama queen". A widać, że nie taki był zamiar. Gdyby to była jeszcze rola w całości komediowa… Ale Barry ma do odegrania część bardziej osobistą, dramatyczną i przez to, co pokazuje przez większość filmu, jest kompletnie nieautentyczny.
Tyle że trudno zgodzić się z tym, że Corden zagrał tak celowo. Wszystko rozbija się o... warsztat aktorski, którego tu ewidentnie brak. Uderza w złe klawisze. James Corden to charyzmatyczny prowadzący, który świetnie sprawdza się w telewizyjnych show. Aktorem jest niestety złym, a w filmie Netfliksa widać to najdobitniej.
Pozostaje jeszcze kwestia tego, czy twórcom udało się zachować balans między historiami gwiazd a historią wykluczonych uczennic ze szkoły w małej mieścinie. Czy widzowie zapamiętają na dłużej debiutującą na ekranach Jo Ellen Pellman i jej niezwykle czułą, ujmującą, silną Emmę? Czy śpiewającą diwę w osobie Meryl Streep? Obie są świetne, ale może byłoby najlepiej, gdyby w tym przypadku to na tę pierwszą zwrócone były dziś oczy widzów? Sami się przekonajcie. "Bal" można oglądać na Netfliksie od 11 grudnia.