Strasburger o modzie na morsowanie. "Nie wszyscy mają dobrze poukładane w głowie"
Karol Strasburger, aktor teatralny i filmowy, dziś znany jest przede wszystkim jako gospodarz popularnego telewizyjnego teleturnieju "Familiada". Ale nie wszyscy wiedzą o jego hobby. Czymś, co przez wiele lat było niszowe i ekstremalne, a dziś stało się jedną z największych polskich mód. Chodzi oczywiście o morsowanie.
Przemek Gulda: Był pan morsem, zanim to było modne. Jak to się u pana zaczęło?
Karol Strasburger: Zaczęło się bardzo dawno i zupełnie inaczej, niż to dziś wygląda. Wiele lat temu uprawiałem gimnastykę. Wiązało się z tym dużo działań nieco przypominających morsowanie czy prowadzących do niego: wchodziliśmy do sauny, a potem wybiegaliśmy, żeby nacierać ciało śniegiem, zwłaszcza miejsca kontuzjowane. Wszystko, co wiązało się z gwałtowną zmianą temperatury z zimnej na ciepłą i odwrotnie, bardzo dobrze robiło organizmowi obciążonemu treningiem.
A w jakich okolicznościach pierwszy raz wszedł pan do lodowatej wody?
Właściwe morsowanie zaczęło się w... "Familiadzie". W jednym z programów startowała drużyna morsów. Dobrze to pamiętam. Zwrócili moją uwagę po pierwsze tym nietypowym hobby, które wtedy nie było jeszcze modne, a jest jednak przecież dość ekstremalne. A po drugie tym, że wśród nich był czarnoskóry chłopak pochodzący z Afryki. Czy jest jakieś miejsce, które mniej kojarzy się z morsowaniem? Zainteresowało mnie to wtedy bardzo mocno. Zaczęliśmy rozmawiać, bardzo chętnie opowiadali mi o tym, jak to robią, mówili o wszystkich korzyściach, o tym, jak dobrze się czują po wyjściu z lodowatej wody. I oczywiście bardzo mnie namawiali, żeby spróbować. Od słowa do słowa wylądowałem z nimi na imprezie morsów w Polańczyku w Bieszczadach. Trwała kilka dni, zjechało się tam mnóstwo osób z całej Polski, które morsowały. Niektóre - od wielu lat.
Pamięta pan swoje pierwsze wejście?
Doskonale pamiętam. Woda była wtedy bardzo zimna, na jeziorze było sporo kry. Jasne, był lęk, ale miałem wtedy wokół siebie mnóstwo ludzi, którzy mnie wspierali, pomagali i strzegli. To byli moi opiekunowie, byli obok, gdyby coś mi się stało. Tak, pamiętam, że było wtedy bardzo zimno. Dziś trochę się już do tego przyzwyczaiłem, ale nie da się do końca uciec od tego poczucia, zawsze czuje się zimno. Najbardziej cierpią... męskie fragmenty ciała. Bolą! I to dość mocno. Nawet silny charakter tu czasem nie pomaga i ból potrafi wygonić z wody. Nie ukrywam: wciąż zdarza się, że po pierwszym wejściu do wody szybko wychodzę, przez moment zbieram siły i wchodzę drugi raz, tym razem już na dłużej.
I potem jest łatwiej?
Tak, kiedy wytrzyma się ten pierwszy ból, w ciele pojawia się przyjemne mrowienie i zaraz potem robi się gorąco. Warto się więc przełamać i doczekać w wodzie do tego momentu.
A dziś często pan morsuje?
Tak, choć nie jestem z tych, co to jadą gdziekolwiek, byle było tylko trochę zimnej wody i wskakują na chwilę. Lubię poświęcić temu trochę więcej czasu i najchętniej łączę to z sauną. Mam kilka "swoich" miejsc, gdzie tuż nad wodą działają sauny ogrzewane drewnem. Staram się tam jeździć co najmniej raz w tygodniu. Czasami korzystam też z kriokomory, gdzie bywa nawet minus 140 stopni. Nie ma co tu kryć: lubię się od czasu do czasu wystawiać na potężne zimno.
Co pana do tego przyciąga?
Morsowanie ma bez dwóch zdań mnóstwo dobrych stron. Zarówno pod względem zdrowotnym, fizjologicznym, jak i, powiedziałbym, psychologicznym. Z jednej strony bardzo wzmaga ukrwienie całego ciała, daje mocnego życiowego kopa, pomaga przełamywać słabości. Trzeba się mocno psychicznie zmobilizować i poukładać sporo rzeczy w głowie, żeby czując lodowatą wodę, nie uciec w popłochu.
Miałby pan jakieś rady dla tych, którzy chcą zacząć morsować? Jak się najlepiej do tego przygotować?
Najlepszym treningiem, który można zacząć w domu od zaraz, bez żadnych specjalnych przygotowań, jest zimny prysznic. Po zwykłej, ciepłej kąpieli, warto polać się zimną wodą. Najpierw tylko nogi, potem ręce, ważniejsza jest lewa, ta od serca. Warto ją ochłodzić tak bardzo jak tylko się da, zwłaszcza od strony ciała. Takie próbowanie się z zimnem na pewno potem ułatwi wejście do wody. Początkującym warto polecić założenie kilku części garderoby: czapki, rękawiczek, gumowych butów. Te ostatnie przydają się zresztą nawet bardziej doświadczonym osobom, kiedy wchodzi się w nieznanym miejscu i nie wiadomo, czy na dnie nie ma czegoś, co może pokaleczyć stopy. Za pierwszym razem, a zresztą potem też, najlepiej morsować w grupie, z innymi ludźmi. To w zasadzie bardzo bezpieczne, ale jednak nigdy nie wiadomo, co się zdarzy, dobrze, żeby obok był ktoś, kto w razie jakiejkolwiek potrzeby może pomóc.
Co pan sądzi o dzisiejszej popularności morsowania?
Z jednej strony to oczywiście bardzo dobre, bo - jeśli się to robi z głową - to jest samo zdrowie i samo dobro. Ale właśnie... Trzeba to robić z rozsądkiem, a dziś widać, że nie wszyscy mają dobrze poukładane w głowie. Te historie o bieganiu po zaśnieżonych górach bez ubrań, czy o próbach przepływania pod lodem z jednego przerębla do drugiego, że tak powiem: mrożą krew w żyłach. Ludzie robią głupstwa, a potem trzeba ich ratować. Wiadomo, że wystawianie się na niskie temperatury, choć z wielu powodów świetne dla organizmu, ma też drugie dno - w zimnej wodzie ulega się hipotermii, człowiekowi robi się błogo i miło, a potem... się umiera. Więc trzeba uważać i robić to z głową. I takie właśnie, rozsądne, morsowanie bardzo, bardzo polecam.