Wywiad
To jeden z najpopularniejszych polskich aktorów. Sławę przyniosła mu przede wszystkim rola Marka Mostowiaka w serialu „M jak miłość". Kacper Kuszewski w rozmowie z WP opowiedział, jaki jest prywatnie i czym zajmuje się oprócz aktorstwa. Takiego go jeszcze nie znaliście.
Różnię się od mojego bohatera wszystkim. On się urodził na wsi, ja w mieście. On uczył się w zawodówce samochodowej, a ja w szkole muzycznej (przez 12 lat) i skończyłem studia wyższe. Mieszkam w stolicy, jestem artystą i uprawiam nietypowy zawód, a on żyje spokojnie na wsi.
Już się przyzwyczaiłem, że często słyszę: „Panie Marku, pan musi tę swoją córkę do porządku przywołać”. Od tylu lat goszczę w domach widzów, że niektórzy traktują mnie niemal jak członka rodziny. Wydaje im się, że znają doskonale mnie i moje życie. Rozumiem to. Zdumiewa mnie natomiast, że również osoby ze środowiska aktorskiego i filmowego mają wyobrażenie o mnie całkowicie ukształtowane na postawie bohatera, którego gram w serialu. Czyżby nie wiedzieli, co to jest aktorstwo?! Kiedy poznają prawdziwego mnie, zwykle są bardzo zaskoczeni.
Tak było na przykład w „Tańcu z gwiazdami”, w „Jak oni śpiewają” czy po premierze spektaklu „Berlin, czwarta rano”. Przychodzili do mnie zdumieni współpracownicy i mówili: „Nie wiedzieliśmy, że ty masz takie poczucie humoru, umiesz się tak wygłupiać, jesteś taki wyluzowany”. Wszyscy myślą, że jestem tak samo poważny, zwykły i trochę nudny, jak mój serialowy bohater.
Irytuje mnie, kiedy ludzie na mój widok wołają na ulicy albo w sklepie: „Ej, patrzcie! To ten, no, jak mu tam, z tego serialu”. Nie lubię, kiedy traktują mnie jak obiekt, z którym trzeba sobie zrobić zdjęcie lub dostać autograf na byle świstku (właściwie nie wiadomo, po co). Zdarzają się też miłe sytuacje, czasem bardzo zaskakujące. Jakiś czas temu pojechałem na wakacje do Kostaryki i wybrałem się na spływ górską rzeką w takiej wielkiej dętce (tubing). Kiedy już szliśmy małą grupką w stronę rzeki, nasz przewodnik, Kostarykańczyk (mieszkaniec sąsiedniej wioski), popatrzył na mnie i powiedział: „Ja cię znam, ty jesteś aktorem”. Oniemiałem. Myślę sobie, no nie, przecież w Kostaryce chyba nikt nie ogląda „M jak miłość”. A on mówi: „Ja cię znam. Ty grałeś w filmie „Karol. Człowiek, który został papieżem”, postać, która się nazywała Witold Brożek”. Wymówił to imię i nazwisko po polsku i to był szok. Okazało się, że był wielkim miłośnikiem Jana Pawła II, więc kiedy ukazał się polski film o papieżu, obejrzał go kilka razy i zapamiętał mnie, chociaż moja rola tam była maleńka. Tym razem to ja chciałem sobie z nim zrobić zdjęcie, na pamiątkę (śmiech).
Kacper Kuszewski
_Z Małgosią bardzo dobrze mi się pracowało i - kiedy odeszła - trochę bałem się, czy z aktorką, która ją zastąpi, też będę się tak rozumiał. Muszę powiedzieć, że mam ogromne szczęście, bo z większością aktorów w naszym serialu pracuje mi się świetnie. Nie ma żadnych tarć ani konfliktów. Tak też było w przypadku moich kolejnych partnerek - Agnieszki Sienkiewicz i Tamary Arciuch – pełne porozumienie i przyjemność wspólnej pracy. Moja obecna serialowa żona, Dominika Kluźniak, jest jedną z najlepszych aktorek teatralnych swojego pokolenia. Ma w dorobku wybitne role i wiele prestiżowych nagród. Do tego jest szalenie sympatyczną i bardzo skromną osobą, z którą mam fajny kontakt. _
W naszym serialu aktorzy nie improwizują, to znaczy nie ma sytuacji, że mamy podany temat sceny i sami wymyślamy tekst dla swoich postaci. Podstawą pracy są dialogi napisane przez scenarzystów. Naszym zadaniem jest się ich nauczyć i sprawić, by brzmiały naturalnie i prawdziwie, tak jakbyśmy mówili własnymi słowami. Na tym polega aktorstwo. Czasem zdarza nam się coś skrócić, wyrzucić zdanie, zmienić szyk, powiedzieć podobnie, ale troszkę swoimi słowami, żeby lepiej dostosować tekst do inscenizacji, emocji postaci albo do sytuacji na planie, kiedy na przykład w tekście bohater mówi, że jest strasznie gorąco, a tego dnia akurat leje deszcz. To są jednak małe korekty, niuanse.
Nie ma czegoś takiego, jak „typowy dzień”. Każdy dzień jest inny, nietypowy. Czasami wstaję o 5:00 rano, golę się, myję głowę i jadę do serialu. Później pędzę na próbę do teatru, po drodze (w samochodzie) ucząc się piosenki, którą mam zaśpiewać na jakimś koncercie za kilka dni. Wieczorem, jadę zagrać spektakl w innym teatrze. Wracam do domu w nocy i muszę uczyć się tekstu, bo następnego dnia znów mam serial od rana. Innym razem jadę na zdjęcia dopiero po południu i wracam nad ranem, bo gramy nocne plenery w temperaturze -20˚C. Bywa, że przez trzy dni nie robię nic, oprócz dwóch godzin nagrań dubbingu, a w weekend mam wyjazdowe spektakle lub koncerty, które odbywają się codziennie na drugim końcu Polski. Po drodze jeszcze występ w telewizji śniadaniowej. Mój rozkład dnia jest nieprzewidywalny i czasem szalony, jednak taki jest urok tego zawodu. To bywa wyczerpujące, ale w sumie, odpowiada mi takie życie. Nie mógłbym chyba pracować w biurze codziennie od 8:00 do 16:00.
Czy kiedykolwiek żałowałeś, że wybrałeś aktorstwo?
Nie, nigdy. Nie wyobrażam sobie, że mógłbym robić w życiu coś innego. Lubię swój zawód, sprawia mi dużo frajdy i nie mam powodów do narzekań. Miałem ogromnie dużo szczęścia, ponieważ w tym zawodzie udało mi się pod wieloma względami.
Kacper Kuszewski
Nie musiał, sam się zaraziłem. Oboje rodzice byli aktorami, tata był też reżyserem. Wychowałem się w teatrze i kochałem to miejsce. Mojej starszej, o 4 lata, siostry nigdy na scenę nie ciągnęło. Została muzykiem. Ja od małego uwielbiałem spędzać czas w teatrze. Znałem wszystkie zakamarki, godzinami przesiadywałem w rekwizytorni czy w pracowni fryzjerskiej. W domu też bawiłem się w teatr i wciągałem do zabawy kolegów. Pierwszy raz wystąpiłem w prawdziwym teatrze jako 6-latek. Już w 4. klasie podstawówki wyreżyserowałem przedstawienie, „Pchłę Szachrajkę”. Pierwszą dużą rolę zagrałem w wieku 13 lat, w najsłynniejszym musicalu na świecie, „Les Miserables” („Nędznicy”). Naszym sąsiadem był Jerzy Gruza, dyrektor Teatru Muzycznego w Gdyni. Lubiłem sobie śpiewać na klatce schodowej, on to usłyszał, zaprosił mnie na przesłuchanie i tak dostałem rolę w spektaklu. Przez rok pracowałem w teatrze. To mnie upewniło, że chcę być aktorem.
Postawiłem wszystko na jedną kartę. Zupełnie bezmyślnie. Nie złożyłem papierów do żadnej innej szkoły wyższej, tylko do tej jednej, jedynej - Akademii Teatralnej w Warszawie. Dopiero w trakcie egzaminów zrozumiałem, że mogę się nie dostać, bo było 20 kandydatów na 1 miejsce. To było bardzo stresujące przeżycie. Do egzaminów przygotowywałem się zaledwie 3 tygodnie. Miałem dużo szczęścia.
Mnóstwo różnych rzeczy. Zawsze najważniejszy był dla mnie teatr, choć nigdy nie chciałem być nigdzie na etacie. Lubię niezależność. Przez ostatnich 10 lat byłem związany z wrocławskim Teatrem Pieśń Kozła. To jedna z najlepszych, niezależnych grup teatralnych w Europie. Jeździliśmy na zagraniczne festiwale i zdobywaliśmy prestiżowe nagrody. Pracuję także w dubbingu. Oprócz Myszki Miki, zagrałem głosem kilkadziesiąt ról. Była też praca pedagogiczna. Przez kilka lat po studiach byłem asystentem Anny Seniuk w Akademii Teatralnej. Jako aktor Teatru Pieśń Kozła prowadziłem zajęcia ze śpiewu zespołowego we Wrocławiu i w Londynie. Zagrałem w kilku świetnych spektaklach muzycznych. Od zeszłego roku jeżdżę po Polsce z dwiema komediami. Są to: „Lekko nie będzie”, gdzie występuję z wąsami, brodą i długimi włosami oraz „Pozory mylą”, w której gram główną rolę. W zeszłym roku zrobiłem własny, solowy spektakl muzyczny „Album rodzinny” i wydałem płytę pod tym samym tytułem. Jestem z niej bardzo dumny. W styczniu rozpocząłem współpracę z zespołem „Leszcze”. Mamy za sobą pierwszy sezon koncertowy. To zupełnie nowe doświadczenie w moim życiu i jak na razie bardzo mi się podoba.
Na koncertach gracie stare przeboje?
Pół na pół. Mamy już sporo nowych piosenek, ale oczywiście stare przeboje też gramy, bo fani zespołu chcą usłyszeć je na koncercie. Ja jednak wciąż przekonuję chłopców do poszukiwań, dalszych muzycznych podróży. „Leszcze” grają w stylu lat 60-tych i 70-tych. To taki „oldskulowy”, dancingowy zespół ze znakomitą sekcją dętą i dużą dawką humoru. Namówiłem chłopców na piosenkę „Laski, laski”, z większą dawką elektroniki, w klubowo-dyskotekowym klimacie lat 80-tych. Odzew publiczności jest świetny. Zastanawiamy się teraz, czy powinniśmy trzymać się tej stylistyki retro i takie wycieczki w stylistykę lat 80-tych, 90-tych traktować dorywczo, czy może zrobić cały program właśnie w takim klimacie. Dyskusje trwają.
Kacper Kuszewski
Chłopcy szukali wokalisty. Jak sami mówią miał to być ktoś atrakcyjny, popularny, z charyzmą, poczuciem humoru. Ktoś, kto śpiewa, tańczy, dobrze się rusza, ma pozytywną energię, jest lubiany przez publiczność i swobodnie się czuje na dużej scenie. Okazało się, że tylko ja spełniam te wszystkie warunki (śmiech). A mówiąc poważnie, chłopcy usłyszeli parę nagrań z mojej pierwszej solowej płyty i stwierdzili, że warto spróbować. Zadzwonili do mnie, pogadaliśmy, a potem spotkaliśmy się na kilka dni prób. Okazało się, że świetnie nam się razem pracuje. „Leszcze” powstały jako żart, który pokochała widownia. To zespół z przymrużeniem oka i to był główny powód, dlaczego dałem się namówić na współpracę. W ich muzyce nie chodzi o popisy wokalne, ale o dobrą zabawę, zrobienie show.
To było jedno z najtrudniejszych zadań zawodowych, jakich się kiedykolwiek podjąłem. Uwielbiam się uczyć nowych rzeczy, więc była to fascynująca przygoda, ale też ogromny stres i wysiłek. Nie można w kilka dni nauczyć się czegoś, nad czym profesjonaliści pracują latami. Musiałem więc zagrać, że umiem tańczyć. Najważniejszy był wyraz aktorski. Każdy występ był jak premiera w teatrze. Dałem więc 13 premier, w trzy miesiące - był to morderczy maraton. Na szczęście pracowałem z cudowną tancerką, Anią Głogowską, którą uwielbiam. Ona też ma zacięcie aktorskie, więc oboje staraliśmy się, by każdy nasz występ przedstawiał jakąś historię. Podobnie traktuję występy z „Leszczami”. Nie jestem przecież wokalistą, tylko aktorem śpiewającym. Wychodząc na scenę, wcielam się w postać showmana, jakim na co dzień nie jestem. Taniec i śpiew traktuję jako element aktorstwa.
Kilkakrotnie mi to proponowano, ale na przeszkodzie stawały zawsze inne zobowiązania zawodowe. Głównie były to wyjazdy z Teatrem Pieśni Kozła.
Ale nie wykluczasz w przyszłości udziału w tym programie?
Nie mówię „nie”, ale wiem już czym to pachnie. Wielogodzinne treningi wokalne, ruchowe, uczenie się tekstów w obcych językach, długie godziny na fotelu w charakteryzatorni, przymiarki kostiumów, próby muzyczne, kamerowe… Gdym mógł przez parę tygodni zajmować się wyłącznie tym, łatwiej byłoby mi się zdecydować. Muszę pamiętać o priorytetach. Mam przecież serial, wyjazdy ze spektaklami i koncerty zespołu „Leszcze”. Na razie skupiam się na tym.
Kacper Kuszewski
Wszyscy mówili, że po udziale w show, moja kariera nabierze tempa. Dostałem tylko jedną propozycję z TVN-u, żebym gotował na żywo w programie śniadaniowym. Nawet poszedłem dwa razy, żeby nie było, że gwiazdorzę, ale nie czułem się dobrze w tej roli, nie miało to nic wspólnego z aktorstwem ani z tańcem.
W wywiadach dziennikarze wciąż mnie pytają o hobby, bo to takie dyżurne pytanie. A kiedy mówię, że moim hobby jest literatura faktu oraz słuchanie muzyki poważnej, zwłaszcza z epoki średniowiecza i renesansu, to twarz im się wydłuża. To nie jest temat dla kolorowych magazynów. Wiercili mi dziurę w brzuchu, że może jeszcze coś. No, przepraszam, nie skaczę na spadochronie, ani nie ścigam się na żużlu. Kiedyś tam w rozmowie padło, że zdarza mi się coś ugotować, więc pociągnięto ten wątek, bo teraz to jest modne. Faktycznie, lubię sobie czasem coś upichcić. Już jako dziecko uwielbiałem czytać książki kucharskie, może dlatego, że żywiłem się głównie w stołówkach szkolnych i o smacznym jedzeniu mogłem sobie tylko poczytać. Mówiłem więc w wywiadach o tym gotowaniu. Zdarzyło mi się nawet podać jakiś przepis i po jakimś czasie zorientowałem się, że media przedstawiają mnie, jako pana od gotowania. Zacząłem być zapraszany do programów kulinarnych, dzwoniły panie z redakcji czasopism, prosząc o przepisy świąteczne. Dwa razy w programie śniadaniowym mogłem przygotować całkowite menu i je wykonać, ale na dłuższą metę, to nie. Dziękuję, nie umiem, nie chcę. Zawodowo zajmuję się czymś innym.
Hipotetycznie. Jutro kończy się „M jak miłość”. Co dalej?
_Jeśli się to zdarzy, to zobaczymy. „M jak miłość” daje mi dużo wolności i czas na inne zawodowe zajęcia. Póki trwa, wiem, na czym stoję. Jak serial się skończy, to na pewno sobie poradzę, przyjdzie coś nowego i będzie ciekawie, ale któż to wie, co się wydarzy. _