Joe Dempsie z chłopca staje się mężczyzną. Aktor "Gry o tron" w nowym serialu

Joe Dempsie jeszcze przed trzydziestką zaliczył kultowe seriale – "Grę o tron” i "Skins”. Ale, jak nam mówi, przyszła najwyższa pora, żeby skończyć z chłopięcymi rolami. Od 9 kwietnia można go oglądać na kanale Fox u boku Marka Stronga w szpiegowskim serialu "Deep State”.

Joe Dempsie z chłopca staje się mężczyzną. Aktor "Gry o tron" w nowym serialu
Źródło zdjęć: © Getty Images
Bartosz Czartoryski

Bartek Czartoryski: Jak dostałeś tę rolę?
Joe Dempsie: Przyszedł do mnie scenariusz z prośbą o rzut okiem, spojrzałem na nazwiska ludzi odpowiedzialnych za ten serial – a jako aktor obecny i aktywny na rynku poznajesz po tym od razu, czy odłożyć go na bok, czy otworzyć – i się zaczytałem. Poszedłem na casting i dostałem rolę. Co mnie ucieszyło, bo to rzecz zupełnie inna niż to, co robiłem do tej pory.

Mówisz o specyfice roli, czy raczej stacji, dla której robicie serial? Bo, jak podejrzewam, istnieje różnica między telewizją brytyjską a amerykańską.
Różnica to głównie budżety, a pieniądze to czas. Przy „Grze o tron” nie śpieszysz się tak, jak przy "Skins", nie czujesz presji, aby upchnąć jak najwięcej jednego dnia. Tutaj pieniądze daje Fox, czyli mamy środki z Ameryki, co pomaga. Mamy kasę na efekty specjalne i sceny akcji, co nie znaczy oczywiście, że możemy się lenić, ale mamy jednak komfort psychiczny. Ale jeśli chodzi o samą pracę na planie, tak naprawdę zawsze jest tak samo, bez różnicy gdzie i dla kogo kręcisz.

Grasz szpiega. Czy to znaczy, że przeszedłeś specjalny trening?
Rzecz jasna pomagają nam kaskaderzy, ale, jako że gramy agentów MI6, musimy znać różne sztuczki i wiedzieć, jak się poruszać. Lecz, choć "Deep State" osadzone jest w świecie niebezpiecznych i zabójczo wyszkolonych ludzi, nie są tutaj najważniejsze wątki szpiegowskie, lecz psychologia postaci i relacje między nimi. To nie jest serial akcji, który ogląda się jednym okiem, kiedy robisz się innego, gotujesz, stukasz na telefonie. Mamy sceny po arabsku, w farsi.

Grasz syna samego Marka Stronga, a to, jak podejrzewam, spora odpowiedzialność.
Tak się zabawnie składa, że już zagraliśmy kiedyś razem, kiedy miałem trzynaście lat, był to mój pierwszy film, niezależna brytyjska produkcja "Heartlands", której chyba nikt nie obejrzał. Nie mieliśmy jednak wtedy żadnych wspólnych scen, nie pracowaliśmy ze sobą ani chwili na planie, ale jednak. Od tamtej pory śledzę jego karierę i facet jest nie tylko gwiazdą filmową, ale też jednym z najbardziej charyzmatycznych aktorów teatralnych. Sama jego obecność motywuje.

Obraz
© Materiały prasowe

Kim jest twój bohater, Harry?
Gram, jak powiedziałeś, syna Marka Stronga, ale Max, czyli jego postać, nie widział go już długie lata. Harry to chłopak, który podążył śladami ojca, także po to, aby lepiej go zrozumieć, choć myślę, że jest tam obecny element rywalizacji, bo obaj noszą emocjonalne blizny. Max wychowywał się bez Harry'ego, co nie pozostało bez wpływu na jego lata formacyjne, ale teraz jest dorosłym facetem, żyje po swojemu i chce to ojcu udowodnić, że potrafi sobie radzić bez niego.

To twoja kolejna, że tak powiem, militarna rola.
Ostatnio faktycznie często grywam żołnierzy, ale tak to już bywa, telewizja odzwierciedla to, co się dzieje na świecie, co ludzi obecnie zajmuje. Tutaj jest jednak inaczej, bo nie chodzi o noszenie się jak macho i zgrywanie twardziela, ale szczególny zestaw szpiegowskich umiejętności.

Harry, jak powiedziałeś, to facet, który chce udowodnić światu, że dorósł. Sam również odczuwasz podobną presję?
Możliwe. Mam na karku trzydziestkę i zdaję sobie sprawę, że kończy się pewien okres mojej kariery zawodowej, że niektórych ról nie będę mógł zagrać. Teraz będę czytał już inne scenariusze, nie dla mnie studenci zastanawiający się nad kolejnym krokiem w życiu. Z chłopca staję się mężczyzną i ta rola faktycznie może być tą graniczną, bo też opowiada o dojrzewaniu. Ale i nie lubię stagnacji, nie chcę grać tej samej roli dwa razy, choć w tej branży trudno cokolwiek zaplanować. Nie mam jeszcze tego komfortu, że proponuje mi się trzy różne role i mogę przebierać.

Ale wszyscy z obsady "Skins” nieźle sobie poradziliście.
Pamiętam, jak Daniel Kaluuya powiedział kiedyś, że życzy sobie jednego, abyśmy za dziesięć lat pomyśleli o tej obsadzie "Co za skład!”. I dziesięć lat później okazuje się, że nam się udało, bo stworzono nam na planie niesamowitą atmosferę, dzięki której czuliśmy się pewnie.

Nadal macie ze sobą kontakt?
O tak. Niektórzy się wykruszyli, oczywiście, ale nadal spotkamy się w sporym gronie przed świętami. Ludzie grają, biorą śluby, mają dzieci. Dzieje się.

Tego samego nie mogą powiedzieć ci, którzy grali w amerykańskiej wersji "Skins". Domyślasz się, czemu nie wypaliła?
Wydaje mi się, że nasz serial był jednak typowo brytyjski. Jak może pamiętasz, w ostatnim odcinku pierwszego sezonu śpiewaliśmy „Wild World” Cata Stevensa, to by nie przeszło nigdzie indziej! Ten sam charakter miały seriale "Misfits" czy "The Fades". Możemy mamy to w DNA.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)