Jarosław Boberek dla WP: "Polska dla Ukraińców jest jak Eldorado"

Nielegalne przekraczanie granicy przez Ukraińców nie jest nagminnym procederem. Oczywiście, że takie rzeczy się zdarzają, ale nie znajduje się trupów w retortach ani ciężarówek z małoletnimi dziewczynkami - mówi Jarosław Boberek. Aktor powraca w roli Świtalskiego w trzecim sezonie "Watahy".

Jarosław Boberek dla WP: "Polska dla Ukraińców jest jak Eldorado"
Źródło zdjęć: © Materiały prasowe
Artur Zaborski

05.12.2019 | aktual.: 06.12.2019 10:41

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Artur Zaborski: Czy udział w serialu, który dotyka tak palących tematów jak uchodźcy, wyzysk Ukraińców w Polsce czy handel ludźmi, to deklaracja polityczna aktora?

Jarosław Boberek: W najmniejszym stopniu. To jest wszystko fikcja. Procedery, o których my opowiadamy — handel ludźmi, bronią, narkotykami, alkoholem — to ma miejsce w naszej rzeczywistości. Ale to, co pokazujemy na ekranie, jest kreacją, czymś, z czym możemy się spotkać w życiu, a nie przeniesieniem tego, co nas otacza, jeden do jednego na ekran. Prawdziwe życie nas jedynie inspiruje.

W trzecim sezonie tematów społecznych, zwłaszcza w kwestii naszego stosunku do ukraińskich robotników, jest znacznie więcej niż w poprzednich seriach.

Los pracowników zza wschodniej granicy nie jest tak wstrząsający i tragiczny, jak mówimy w filmie. My odnotowujemy duży przypływ imigrantów z Ukrainy, ale legalny. Ci, którzy są tu niezgodnie z prawem, stanowią ułamek. Nielegalne przekraczanie granicy przez Ukraińców nie jest nagminnym procederem. Oczywiście, że takie rzeczy się zdarzają, ale nie znajduje się trupów w retortach ani ciężarówek z małoletnimi dziewczynkami, które przewozi się przez Polskę do Niemiec, gdzie mają iść na handel. Na szczęście to nie jest nasza rzeczywistość, tylko inwencja scenarzystów.

Ukraińcy wciąż jednak masowo opuszczają ojczyznę.

Wyemigrowało ponad 10 milionów ludzi, w Polsce zostało półtora miliona, reszta ruszyła w dalszy świat. Oni są jednak w stanie wojny, co wpływa na tę masową emigrację. Ludzie poszukują lepszych warunków życia. To, co oferuje im Polska, to jest Eldorado w porównaniu z tym, co mają u siebie.

Doświadczył pan tych różnic na własnej skórze, kiedy kręciliście na Ukrainie?

Ludzie w niczym nie ustępowali tym po stronie polskiej. Pełna profeska. A aktorzy ukraińscy to pierwsza liga. Fenomenalni na ekranie, a prywatnie przemili ludzie. Różnice są w czym innym.

W czym?

W socjalu. Mnie to nie dotykało, bo ja miałem tylko jeden wyjazd na Ukrainę. Poleciałem samolotem, więc ominęło mnie stanie na granicy i przetrzepywanie. Ci, którzy mieli więcej zdjęć zagranicznych, stęsknili się za ojczyzną. Nawet najbardziej surowe warunki w Polsce budziły ich zachwyt. Nasz catering jednak wygląda zupełnie inaczej niż ukraiński. U nas jest Sheraton, a tam tych gwiazdek jest sporo mniej. Tam nawet barobusu nie było, tylko stoiska z jedzeniem pod parasolem. Ja to traktuję jako folklor, koloryt. Nie poddaję tego ocenie. Należy to przyjąć i zaakceptować. Przecież to jest w moim życiu na chwilę, nie będę w tym tkwił. Uważam, że warto wielu rzeczy spróbować i "Hej, przygodo!". Empiria.

Obraz
© Materiały prasowe

Wyjazd w Bieszczady, gdzie nie ma zasięgu, GPS nie działa, a internet się tnie — to też pan traktuje jako "Hej, przygodo!"?

Od lat jeżdżę w Bieszczady. Byłem jeszcze w tych nieokiełznanych, gdzie wydawało się, że dalej nie ma nic. Sklep do ludzi przyjeżdżał dwa razy w tygodniu. A jak przychodziła zima, to mieszkańców naprawdę zasypywało. Byli odcięci od świata. Takie warunki życia naprawdę kształtują charakter. Powodują, że to są ludzie twardzi, hardzi, uparci. Nie poddają się łatwo. Walczą do końca. Potrafią się oprzeć różnego rodzaju naciskom i presjom. Ale są tylko ludźmi, więc nie wolno ich specjalnie przeceniać. Myśmy sobie świat teraz zbudowali i oparli na technologii, która nam zastępuje wszystko, łącznie z myśleniem. Coraz mniej osób potrafi czytać mapę! W konfrontacji z żywiołami stajemy się coraz bardziej bezradni. Nie chodzi o to, żeby każdy kończył kurs survivalu i uczył się przetrwać w ekstremalnych warunkach. Choć nie ukrywam, że mnie takie umiejętności akurat imponują.

Pan by przetrwał w ekstremalnych warunkach?

Do pewnego stopnia dałbym sobie radę. Umiem zorientować się w terenie, wiem, jak rozpalić ogień bez zapalniczki. Z czytaniem mapy też nie mam problemu, bo mam dość stary PESEL. Kiedy jeździłem w Bieszczady w młodości, to był inny świat. Dzika przyroda i trudno dostępne miejsca są nadal niezepsute przez człowieka. Ale zamieszkana część bardzo się skomercjalizowała.

Państwo przyłożyliście do tego mocno rękę. "Wataha" mocno rozpromowała Bieszczady.

Oczywiście, że tak. Teraz można pójść na wycieczkę śladami Rebrowa, wypić piwo "Wataha" albo przespać się w miejscu, gdzie "oni kręcili". Ale i bez naszego udziału to by się odbyło. To jest naturalna eksploracja terenu, który wykorzystuje się turystycznie. Ludzie szukają różnych form zarabiania pieniędzy. Biznesy agroturystyczne wyrastają jak grzyby po deszczu.

Jak to za pańskiej młodości wyglądało?

Dwa razy w tygodniu pod Dwernik do Nasicznego przyjeżdżał autobus, który był sklepem. Ludzie kupowali w nim mąkę, masło, makaron i różne inne niezbędne rzeczy. Nikt się nie zżymał, nikogo to nie dziwiło. Nie można było pójść do knajpy. Jedyna była w Dwerniku. Choć "knajpa" to raczej nadużycie, bo to był raczej taki bar piwny, gdzie okoliczni drwale i pracownicy leśni przychodzili na piwo. I to była cała rozrywka. Jesienią i zimą szybko się ciemno robiło. I zaczynał się cały urok bieszczadzki. A teraz? Bary, kluby, restauracje, kręgielnie, kina. Cywilizacja też tam dotarła. Wszędzie światła się świecą. Nawet całą noc.

Obraz
© Facebook.com

Czuł się pan wtedy bliżej natury?

Oczywiście, wtedy nikogo nie dziwił widok jeźdźca na koniu, który dziś budzi sensację. Ja jestem bardzo sentymentalny, więc mam tęsknotę za tamtymi czasami. Kiedy przyjechałem na plan "Watahy", chciałem bardzo odwiedzić te miejsca, do których jeździłem w młodości. Okazało się, że ich już nie ma. Tylko Potok Nasiczański płynie tak, jak płynął. Trudno. Taka jest kolej rzeczy. Zostaje to zaakceptować.

Ziół pan chociaż nazbierał?

Nazbierałem. Czosnek niedźwiedzi i pokrzywę. Potem robiłem pesto. Ale nie byłem w tym sam. I trudno się dziwić, bo nie da się temu urokowi natury w Bieszczadach oprzeć. Tam się inaczej funkcjonuje. Mieszczuchy w mieście nie mają takich dylematów jak szybki powrót do domu. A w Bieszczadach, jak wyjdziemy na szlak i się załamie pogoda, to trzeba moknąć. Iść w tym deszczu. Nie da się wezwać taksówki ani schronić pod dachem galerii handlowej. Planując każdą eskapadę, trzeba zakładać różnego rodzaju ewentualności. W mieście nie ma takich problemów.

Ekipa się łatwo zaadaptowała do tych warunków?

Byli wśród nas skazańcy, którzy przez cały czas realizacji sezonu byli raz w domu. Ja mam tę dogodną sytuację, że nie siedzę non stop na planie, tylko przyjeżdżam od czasu do czasu. Mimo czasu rozłąki z rodziną całej ekipy technicznej i biura, to oni świetnie wszyscy z tej próby wyszli. Nikt się nie burzył ani nie żalił. Dobrze nam tam było.

Lokalsi traktowali was jak swoich czy jako warszawkę, która przyjechała się bawić na ich terenie?

Od razu się zakumplowaliśmy z mieszkańcami. Wielu z nich z nami współpracowało. Baza transportowa była lokalna. Wśród jej pracowników był Andrzej, który jak nas wiózł na lotnisko na samolot, to ja wiedziałem, że choćby nie wiem, co się wydarzyło po drodze, to i tak dojedziemy na czas, bo zna różne przejścia, objazdy i skróty. Ich znajomość terenu była nieoceniona.

Musieliście jakoś z nimi dłużej pobyć, żeby dowiedzieć się, jak działają, jakie mają sposoby na życie w Bieszczadach, żeby to wiarygodnie w serialu pokazać?

Dogłębne poznanie mechanizmów, które rządzą danym zagadnieniem, nie może mieć wpływu na to, co ja zrobię przed kamerą. Nie zagram inaczej, jeśli dowiem się, że bohater, w którego się wcielam, w rzeczywistości ma inne metody. Najbardziej w tej robocie chodzi o poszukiwanie człowieka w człowieku — dlaczego tak, a nie inaczej się zachował, co nim powodowało. Psychologia postaci jest najważniejsza. Zabawy z bronią, z zatrzymaniem muszą oddawać rzeczywistość. Aktorki i aktorzy, którzy grają straż graniczną, musieli przejść przeszkolenie. Ale ja nie, bo w Bieszczadach policja nie ma takich akcji, jak my pokazujemy. Ale nawet jeśliby miała, to ja już mam doświadczenie w posługiwaniu się bronią.

Obraz
© Materiały prasowe

Psychologiczny aspekt wniosły do nowej serii reżyserki Olga Chajdas i Kasia Adamik?

To nie jest kwestia płci twórców, tylko predyspozycji. Kobiety potrafią być dużo bardziej drapieżne, bezlitosne, nieprzejednane i okrutne niż mężczyźni. Nie twierdzę, że Kasia Adamik i Olga Chajdas takie są. To nie dlatego dostały ten projekt. Nigdy nie rozdzielałem świata w pracy na świat kobiet i świat mężczyzn. Najpierw jest człowiek i to, co on sobą reprezentuje, talenty i zdolności, jakie ze sobą przynosi. Potem dopiero zastanawiamy się nad tym, czy to pan, czy pani. Ja się ucieszyłem, że to Olga i Kasia będą reżyserowały, bo mnie jest bardzo miłe towarzystwo kobiet. Faceci często są męczący i potrafią być skończonymi bęcwałami, którzy z natury narzucają sobie licytację między sobą: kto ma większy baniak, muskuł albo lepszą furę. Z kobietami nie ma tego problemu. Nie wyobrażam sobie nastawienia: "O Boże! To kobieta będzie mnie reżyserować, a nie facet! Tragedia!". Ja wiem, gdzie mam dokręcić śrubkę we współpracy, a gdzie poluzować. I wiem, jakiego mam języka używać, żeby być zrozumiałym. Jako aktor znajdę oparcie i w reżyserce, i w reżyserze.

Potrzebuje pan jeszcze takiego oparcia?

Każdy go potrzebuje. A jak nie potrzebuje, to ja mu współczuję. Każdy artysta postrzega siebie jednostronnie. Kiedy aktorzy się pierwszy raz widzą i słyszą na ekranie, to są zdziwieni, że to są oni. Nie chodzi o patrzenie w lustro, bo ono przekłamuje. Dopiero zapisany nasz obraz i głos powodują, że możemy wyjść z siebie i na siebie popatrzeć. Ta prawda dla niektórych jest trudna do udźwignięcia. Zwykliśmy siebie idealizować, co nie jest złe, bo powinniśmy siebie akceptować. Łatwiej się wtedy chodzi po świecie. Ale taka konfrontacja to jest mocne przeżycie. Ja do tej pory za każdym razem podchodzę do siebie jak do jeża.

Tego pan uczy widzów — dystansu do siebie?

Nie lubię misyjności w naszej robocie. Widzę w niej raczej propozycję spędzania wolnego czasu. Jeśli ktoś chce się czegoś z tego nauczyć, to zapraszam. Ale nie zmuszam.

Komentarze (52)