Gorzkie słowa Gucwińskich: Jesteśmy sami, nie mamy nawet przyjaciół

Nikt wcześniej ani nikt później nie opowiadał o życiu ssaków, ptaków i gadów tak jak oni. "Z kamerą wśród zwierząt” to kultowy program, który wychował niejedno pokolenie widzów. Dzisiaj gwiazdy telewizji przechodzą przez gorzką życiową lekcję. Zapraszamy na kolejną część rozmowy z Hanną i Antonim Gucwińskimi.

24.12.2018 | aktual.: 24.12.2018 09:39

Antoni i Hanna Gucwińscy, to jedni z najbardziej znanych miłośników zwierząt. I choć sami stali się legendami telewizji i ulubieńcami widzów, to podkreślają, że prawdziwymi gwiazdami byli dla nich zawsze ich podopieczni. Jednym z celów, dla których prowadzili swój program była edukacja. Widzowie przez kilka pokoleń mogli zobaczyć z bliska, jak wygląda życie egzotycznych zwierząt.

Do własnego programu przekonał ich dziennikarz i podróżnik Ryszard Badowski, który czasami nagrywał swój "Klub sześciu kontynentów" w ich ZOO. To także on wymyślił nazwę programu: "Z kamerą wśród zwierząt". Pierwszy odcinek nagrano w służbowym mieszkaniu Gucwińskich, a jego bohaterami były młody struś i stadko kajmanów. Przez przeszło 30 lat Hanna i Antoni Gucwińscy nakręcili ponad 750 odcinków programu. Na planie nie brakowało nieprzewidzianych sytuacji i wpadek, ale przede wszystkim opowieści, które fascynowały widzów.

Małżeństwo niemal całe swoje życie poświęciło pasji. Przez ponad 40 lat pracy we wrocławskim ZOO i 30 w programie Gucwińscy szerzyli wiedzę o zwierzętach i przyciągali przed telewizory tłumy widzów. Wydawać by się mogło, że tak zasłużeni wyczekiwać mogli emerytury i godnej starości. Choć na swoim koncie mają wiele zawodowych osiągnięć, Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski i setki uratowanych zwierząt, to historia jednego niedźwiedzia o imieniu Margo zostawiała głęboką rysę na ich wizerunku. Dziś żyją z dala od ogrodu, który współtworzyli przez całe zawodowe życie i w którym zaczęła się historia ich wielkiej miłości. Gucwińscy nie kryją rozczarowania tym, jak zostali potraktowani. Nie zamierzają milczeć i otwarcie przyznają, że czują się niepotrzebni. Dzisiaj żałują, że bez reszty poświęcili się wrocławskiemu ZOO.

Obraz
© East News

Połączyła ich miłość do zwierząt, choć w początkach ich znajomości trudno dopatrywać się romantyzmu. W ogrodzie spotkali się przypadkiem, kiedy zostali tam skierowani na odbycie studenckich praktyk pod koniec lat 50. Pani Hanna była wówczas studentką zootechniki na Akademii Rolniczej, przyjechała z Olsztyna. Pan Antonii przybył z Krakowa, gdzie również studiował zootechnikę. Wtedy nie myśleli na poważnie ani o życiu we Wrocławiu, ani tym bardziej o sobie.
Jak wspominał w rozmowie z Wirtualną Polską Antoni Gucwiński: "Pojechałem na trzy miesiące. Powiedziałem sobie, że wytrzymam i wrócę". W Krakowie miał rodzinę, przyjaciół i wysokie stypendium. Na panią Hannę, w Olsztynie czekał chłopak. Po praktykach rozjechali się każde w swoją stronę.

Los chciał, że niebawem znowu się spotkali. Kiedy byli już po obronie prac dyplomowych, dostali informację o wolnych miejscach pracy we wrocławskim ogrodzie zoologicznym. Pan Antoni od razu podjął decyzję, o przyjęciu oferty. Jak sam przyznał: "Dwa dni po dyplomie miałem spakowaną walizkę, w niej pędzel do golenia, dwie koszule i coś tam jeszcze. Przyjechałem do Wrocławia 8 marca 1957 r. Ogromny śnieg był w tym czasie. Na drugi dzień się zgłosiłem do dyrektora, nie pytałem, za ile, nie pytałem, gdzie będę mieszkał. Taki był człowiek głupi”. Później napisał list do koleżanki z praktyk – swojej przyszłej żony. – "Prosił, żebym wracała do Wrocławia. I wróciłam” - wyznała Hanna Gucwińska. Do pracowników ogrodu dołączyła w kwietniu tego samego roku. Jednak już na początku drogi zawodowej spotkało ich spore rozczarowanie.

Początki nie były łatwe. Na nieszczęście Gucwińskiego okazało się, że jego wynagrodzenie było niższe, niż dotychczasowe stypendium. Pani Hanna z kolei czuła się pokrzywdzona działem, do którego trafiła. Choć pasjonował ją świat drapieżników, przypadła jej opieka nad naczelnymi. – "Czułam się pokrzywdzona. Myślałam sobie, jak to będzie dobrze panować nad tygrysem czy lwem, a dostałam małpy. Wygłupiały się i przedrzeźniały. Zastanawiałam się, jak ja je opanuję” - wspominała.

Życie okazało się łatwiejsze, kiedy pomiędzy świeżo upieczonymi pracownikami zrodziło się uczucie. Choć jak sami twierdzą, nie byłoby to możliwe, gdyby nie fakt, że zamieszkali blisko siebie. Oboje otrzymali kwatery w domku w ZOO. On na górze, ona na dole.

"I to nas zgubiło. To nie od razu była wielka miłość, to później było przyzwyczajenie do siebie” - wyznał w rozmowie z Wirtualną Polską Antoni Gucwiński. Jak jednak dodaje pani Hanna: "W sumie pięć lat chodziliśmy wkoło siebie. Ja się nie spieszyłam z wychodzeniem za mąż, a Antoni w ogóle nie miał zamiaru".
Kiedy zdecydowali się na zawarcie małżeństwa, nie obyło się bez przeszkód. Oboje wspominają, że prawię spóźnili się na własny ślub. W drodze do ołtarza spotkali zbłąkanego w mieście jelenia, którego musieli uratować z opresji.

Obraz
© PAP

Tego rodzaju nietypowe historie były codziennością w ich pracy we wrocławskim ogrodzie. Choć trzeba przyznać, że nie wszystkie należały do zabawnych. Jedną z wyjątkowo niebezpiecznych małżeństwo wspomina z przerażeniem na twarzy. Chodziło o makabryczne starcie człowieka z niedźwiedziem.

Po czterdziestu latach pracy w ogrodzie, Gucwińscy mają dobre wspomnienia. To oni jako pierwsi, na początku lat 70. sprowadzili do Polski goryle. Samiec Willy i samica Poupée byli bohaterami telewizyjnego programu "Z kamerą wśród zwierząt”, który emitowany był w TVP.

Dzięki programowi goryle mogła zobaczyć cała Polska. I tak przez 30 lat widzowie oglądali na szklanym ekranie ich innych podopiecznych. Do czasu, gdy program zdjęto z anteny z powodu zaangażowania Hanny Gucwińskiej w politykę. Żona dyrektora zoo wystartowała w 2001 roku w wyborach parlamentarnych. Kiedy ruszyła z kampanią wyborczą, "Z kamerą wśród zwierząt" zdjęto z ramówki. Jak jednak twierdzi Gucwińska, nigdy nie żałowała tej krótkiej przygody z polityką (była posłanką jednej kadencji z ramienia SLD)
. – "Byłam ciekawa Sejmu i byłam pewna, że wygram. Nie żałuję. Zawsze chciałam poznać coś więcej poza ogrodem” – wyznała.

Później nie było łatwiej. Antoni Gucwiński, czyli ówczesny dyrektor wrocławskiego ZOO, został oskarżony, a później skazany za znęcanie się nad niedźwiedziem Margo. Wyrok skazujący, który nakazał mu zapłatę 1000 zł na rzecz Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami, był dla niego ogromnym ciosem.

Przypomnijmy, że w 1991 r. Gucwiński ocalił niedźwiedzia przed uśpieniem i przyjął go pod dach ZOO. Kiedy jednak samiec okazał się agresywny, zdecydował o odseparowaniu go. Margo przez 10 lat był przetrzymywany w izolacji bez możliwości wybiegu, co stało się przyczyną interwencji fundacji. Jak jednak bronił się Gucwiński, wielokrotnie chciał przenieść zwierzę do innego ogrodu, ale żadna placówka nie wyraziła zainteresowania. Hanna Gucwińska wyrok sądu uznaje za krzywdzący. Małżeństwo do dzisiaj z bólem wspominają proces i zamieszanie wokół Antoniego Gucwińskiego. – "Posądzenia, prasowe paszkwile, to człowieka zdeprymowało, przygasiło” - przyznaje Pani Hanna. Gucwiński żałuje zaś, że poświecił tyle zdrowia i życia na wrocławski ogród.

Innym razem prowadzącym "oberwało" się i cenzura nie puściła jednego z odcinków ich programu.

- To były lata osiemdziesiąte, pokazywaliśmy bociany i powiedzieliśmy, że mimo iż mają czerwone nogi i czerwone dzioby, mogą latać tam, gdzie chcą - wspominała Hanna Gucwińska.

Jednak to, co pokazywali prowadzący programu przed kamerą, było tylko namiastką ich działalności. Pomagali zranionym, schorowanym zwierzętom. Do Afryki przeszmuglowali jerzyki, które nie zdążyły odlecieć na zimę do ciepłych krajów. Zawinęli je w papier śniadaniowy i żadna bramka ich nie wykryła. Ocalili cyrkową słonicę przed uśpieniem.

- Żyła jeszcze przez 10 lat i okazywała nam wdzięczność, popisując się różnymi sztuczkami. Kiedy pokazaliśmy ją w programie i przedstawiliśmy jej losy, dostaliśmy mnóstwo listów z podziękowaniami od naszych wiernych widzów - mówiła Hanna Gucwińska.

- Błędem było to, że człowiek traktował ogród jako swoje życiowe dzieło. Trzeba było czasem odpuścić i może inaczej się ustawić – przyznał w rozmowie z Wirtualną Polską Antoni Gucwiński.

Teraz zostali sami. Jak przyznają – od czasu procesu czują się odsunięci i niepotrzebni. Z żalem opowiadają dzisiaj, jak chłodno zostali potraktowani na odchodne, mimo tylu lat pracy i wysiłków włożonych w rozwój ogrodu zoologicznego we Wrocławiu.

- Następca nic ode mnie nie chciał. Rozliczałem się z tego, co miałem. Powoli zabieraliśmy rzeczy, trzeba było opróżnić mieszkanie. Nastawiłem się na odejście w wieku kardynalskim, jak zapowiadali w urzędzie miasta. Jak dyrektor odchodzi, to się robi uroczyste spotkanie. Są władze miasta, zaprasza się pracowników, daje się pamiątki. Nic takiego nie nastąpiło. Jeszcze w grudniu 2006 r. pożegnaliśmy się z pracownikami i tyle - z żalem opowiedział pan Antoni.

Dziś 85-letni Gucwińscy trzymają się od ZOO z daleka. Dla większości widzów ich programu, zostali jednak fantastycznymi ekspertami przybliżającymi tajniki dzikiej natury. W swoim domu na wrocławskim Biskupinie stworzyli namiastkę ogrodu. Mieszkają wspólnie z kotami, psami, żółwiami, gołębiami i jeżami pigmejskimi kilka ulic od ogrodu zoologicznego. Zwierzęta dla Gucwińskich, którzy nie mają własnego potomstwa, wciąż są całym sensem życia.

Obraz
© PAP
Zobacz także
Komentarze (1244)