Gessler odpiera zarzuty gdańskiego restauratora, którego rewolucja kosztowała 25 tys. złotych
None
ges
Choć odcinek "Kuchennych Rewolucji", w którym głównym bohaterem był Grzegorz Dziekoński z jednej z gdańskich restauracji, został wyemitowany na początku września, wciąż nie cichną echa metamorfozy, jaką zafundowała temu miejscu Magda Gessler. Lokal wciąż nie działa tak, jak życzyłby sobie tego właściciel.
Oburzony tym faktem Dziekoński zwrócił się ze swoim problemem do lokalnego serwisu internetowego i opowiedział, co tak naprawdę wydarzyło się podczas czterech dni z ekipą programu. Mimo że większość zmian zaproponowanych przez kontrowersyjną restauratorkę było słusznych, to efekty mocno go zaskoczyły. Najbardziej pod względem finansowym. Mężczyzna przyznał, że musiał zapożyczyć się u rodziny, aby rewolucja mogła dobiec końca, a całkowity udział w show kosztował go 25 tysięcy złotych.
W końcu Magda Gessler postanowiła zabrać głos w dyskusji i odnieść się do słów Grzegorza Dziekońskiego. Gwiazda TVN nie ukrywa złości za ujawnienie szczegółów programu, a w rewanżu ujawnia wiele niewygodnych dla właściciela lokalu faktów.
AR/AOS
Gwiazda przerwała milczenie
Magda Gessler rzadko wdaje się w dyskusje z właścicielami restauracji, które przeszły rewolucję pod jej czujnym okiem. Uważa, że bohaterowie doskonale wiedzą, z czym wiąże się udział w programie, a zanim na planie pojawią się kamery, wszyscy podpisują wiążącą umowę. Jednak niedawny wywiad z Grzegorzem Dziekońskim, w którym gospodarz knajpy bez żadnych ogródek odkrył kulisy działania "Kuchennych Rewolucji", mocno oburzył i... rozbawił gwiazdę TVN. To dlatego postanowiła zabrać głos w tej sprawie.
- Z lekkim rozbawieniem i sporym niesmakiem przeczytałam wyznanie Grega (Grzegorza Dziekońskiego). (...) To jedno z bardziej komicznych stwierdzeń, jakie słyszałam po "Kuchennych rewolucjach" od właściciela restauracji, której pomogłam - napisała Gessler.
Z czym konkretnie nie zgadza się znana restauratorka?
Właściciel chciał darmową rewolucję
Przypomnijmy, że Dziekoński z trudem zaakceptował fakt, że musiał zapłacić za finałową kolację oraz za wypranie dywanów w swojej restauracji. Narzekał, że zamknięcie lokalu na kilka dni naraziło go na brak klientów, którzy na co dzień i tak omijali to miejsce szerokim łukiem. Oprócz tego musiał opłacić wszystkich pracowników na czas nagrań i przenieść wcześniej zaplanowaną imprezę do innego lokalu. Te wszystkie niedogodności kosztowały go w sumie kilkanaście tysięcy złotych. Całe szczęście, że remont "Gościńca Myśliwskiego" wzięła na siebie produkcja programu. Jak można się domyślić, z zarzutami właściciela nie zgadza się Magda Gessler.
Nie ma litości dla skąpstwa
- Gdy wokół lepi się brud, który nie tylko kręci w nosach ale i szczypie w oczy, nietrudno o różne nieprzyjemne konsekwencje. Kolacja, która kosztowała Grega "kilkanaście tysięcy złotych" też jest bzdurą, bo produkty, z których została przygotowana, powinny były starczyć mu jeszcze na trzy dni normalnego funkcjonowania restauracji. To stały element w "Kuchennych rewolucjach", mający pomóc załodze i właścicielom zmienianego miejsca w przełamaniu mentalności stosowania niejadalnych zamienników. (...) Greg utyskuje, że przez czas nagrań musiał płacić swojemu personelowi... Pozostawię to bez komentarza, bo cisną mi się na papier niecenzuralne wyrazy. Przedsiębiorca, który narzeka, że musi płacić swoim pracownikom nie budzi mojego szacunku - stwierdziła Gessler (zachowano oryginalną pisownię).
- W dalszej części wywiadu właściciel "Gościńca Myśliwskiego" wspomina, że poprosiliśmy go o wypranie dywanu. Tak, to prawda. Pięknie udekorowane wnętrze nie miałoby żadnego sensu, gdyby finałowa kolacja odbyła się na cuchnącym szczurzym moczem dywanie, który prawdopodobnie od wyjazdu z fabryki w całym swoim dywanim życiu nie doświadczył przyjemności czyszczenia na mokro - dodała gwiazda (zachowano oryginalną pisownię).
Ale to nie wszystko, o czym zdecydowała się szczerze napisać.
Gessler ma poczucie misji
Restauratorka podkreśliła, że choć "Kuchenne Rewolucje" rządzą się swoimi prawami, to cała ekipa robi wszystko, aby na ekrany nie wdarła się żadna manipulacja. Jednak niezwykle trudno opowiedzieć jest o zmianach, jakie zachodzą przez 4 dni zarówno w zachowaniu pracowników danej restauracji jak i wyglądzie lokalu, w ciągu zaledwie 40 minut programu. Być może dlatego niektórzy mają wrażenie, że każdy odcinek jest naszpikowany emocjami i kontrastem.
- Prawdopodobnie wydaje wam się, że w telewizji widzicie wszystko, co najgorsze w zmienianych przeze mnie restauracjach po to, żeby w finałowej kolacji pokazać silny kontrast do rzeczywistości zastanej przeze mnie na wejściu. Prawda jest zgoła inna, co zresztą we wspominanym wcześniej wywiadzie przyznał nawet sam Greg. Nie chcemy i nie zamierzamy epatować indolencją, nieodpowiedzialnością, głupotą, skąpstwem czy czasem nawet draństwem tych, którym zamierzamy pomóc. Moją rolą nie jest naśmiewanie się z braku umiejętności gotowania czy prowadzenia restauracji a nauczenie podstaw, które pozwolą otworzyć tym ludziom furtkę do sukcesu - zaznaczyła (zachowano oryginalną pisownię).
Nie ma mowy o manipulacji
Gwiazda TVN zapewniła, że widzowie nie są okłamywani, a wszystko to, co widzą na ekranie, jest jedynie zapisem rzeczywistości.
- Pomijam absurdy, w których szef kuchni nie wie (naprawdę!) jak zrobić beszamel albo co to jest carpaccio. Tłumaczę, kroję, mieszam, rozmawiam, próbuję. W tym czasie panowie dźwiękowcy wyłączają klimatyzację, bo hałasuje. Na kamery pryska tłuszcz i leci para z garnków ale ja już nie zastanawiam się, czy panujący w ciasnej kuchni ukrop bardziej szkodzi im czy mojej cerze. To wszystko dzieje się naprawdę. (...) Nie doszukujcie się w "Kuchennych rewolucjach" innej prawdy niż ta, którą widzicie na ekranie. Nazwę lokalu poznaję na dziesięć minut przed wejściem do niego. Wszystko widzę po raz pierwszy, wszystkiego po raz pierwszy próbuję. Moje reakcje są prawdziwe, nie nagrywamy powtórek. Jedyne, czego wam oszczędzamy, to żałosne pertraktacje o to, kto ma zapłacić za wypranie brudnego dywanu - podsumowała (zachowano oryginalną pisownię).
AR/AOS