Geniusz przeciw Babilonowi
Moore (rocznik 1953) to jeden z najbardziej wpływowych twórców komiksowych w krótkiej historii tego medium, stawiany obok takich sław jak Robert Crumb, Art Spiegelman czy Harvey Pekar. Sławę zdobył na początku lat 80. jeszcze w Anglii, jako współautor (z Davidem Lloydem)
"V jak Vendetta" - opowieści o mrocznej przyszłości Wielkiej Brytanii, w której do władzy dochodzi partia faszystowska, a jedynym buntownikiem jest zamaskowany anarchista przedstawiający się jako V. Na szerokie wody wypłynął jednak dopiero za oceanem, gdy amerykański rynek komiksowy podbijała tak zwana Brytyjska Inwazja (grupa pochodzących z Wielkiej Brytanii artystów, obok Moore'a byli to między innymi Neil Gaiman, Grant Morrison, Peter Milligan, Garth Ennis i Warren Ellis)
. Karierę w Ameryce rozpoczął od słynnego "Potwora z bagien" (to Moore stworzył postać Johna Constantine'a po raz pierwszy pojawiającego się właśnie w tej serii), zaś największą sławę przynieśli mu ukazujący się w latach 1986-87 "Strażnicy" - demitologizująca superbohaterów odpowiedź na pytanie "co by było, gdyby zamaskowani mściciele istnieli naprawdę". A potem było już z górki - współpracując przez ćwierć wieku z amerykańskimi gigantami (głównie z DC Comics) Moore przemieniał w złoto wszystko, czego dotknął. Doceniali go czytelnicy, krytycy i kapituły nagród, których Moore zgarnął bez liku - samych tylko wyróżnień imienia Willa Eisnera dostał 4.
23.12.2010 | aktual.: 29.10.2013 16:36
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Tworzenie to magia
W wydanym przez wydawnictwo Miligram tomie znajdują się dwie rozmowy, jakie Bill Baker, amerykański dziennikarz kulturalny specjalizujący się w komiksie, przeprowadził z Moorem. Bakerowi udało się złapać autora "Strażników" w bardzo ważnym momencie jego kariery - pierwszy wywiad (zatytułowany "Początek") został przeprowadzony tuż przed głośną awanturą pomiędzy scenarzystą a DC Comics. Druga rozmowa ("Koniec") odbyła się już po zerwaniu współpracy, gdy Moore zdecydował się porzucić mainstream i skupić na pisarstwie.
Czuć, że konflikt z amerykańskim gigantem wpłynął na Moore'a bardziej, niż chciałby to przyznać. W pierwszej rozmowie jest wyluzowany i serdeczny. Chętnie opowiada o swoim warsztacie, nie popada w nienawistne monologi, którymi przepełniona jest druga połowa zbioru.
Mówiąc o swoim rzemiośle, ale i o każdej twórczości, Moore nie boi się używać wielkich słów. Tworzenie jest dla niego magią, aktem kreacji podobnym do boskiego dotknięcia. Ale przy okazji magią bardzo prozaiczną, niemającą wiele wspólnego z wyładowaniami elektrycznymi, płomieniami i kulami ognia, ale ze słowami ("Bogowie magii, są też bogami pisma" - zauważa w pewnym momencie). To one, zdaniem Brytyjczyka, kreują rzeczywistość i mają prawdziwy wpływ na świat. I to od ich twórców, czyli twórców kultury, zależy jak będą wykorzystywane - bo oprócz dobra, mogą także tworzyć zło (czego dowodził chociażby Orwell pisząc o nowomowie w "Roku 1984").
Autor "Strażników" daje też wgląd w swój system pracy. I wszyscy, którzy spodziewali się, że szalony brodacz pracuje w ekstremalnych warunkach, mogą być nieco rozczarowani. Bo Moore bardzo wyraźnie mówi, że liczy się przede wszystkim pracowitość i wytrwałość. Że trzeba próbować raz za razem. Wciąż się doskonalić. Wciąż czytać (lista jego lektur jest naprawdę imponująca). Wciąż próbować czegoś nowego. Że trzeba pracować w każdej wolnej chwili, zawsze kiedy do głowy przyjdzie ci jakiś szczególnie odkrywczy pomysł. I, że najważniejsze są podstawy - nie podaje więc żadnego skrótowego przepisu na genialny scenariusz, lecz powtarza za swoim nauczycielem, Steve'em Moore'em, że trzeba usiąść na tyłku i napisać, co znajduje się na pierwszym kadrze, co na drugim, co na trzecim i dalej.
Wielka wojna pana Moore'a
Rysa na tym sympatycznym portrecie pojawia się już w pierwszych słowach drugiej rozmowy, a scenarzysta pokazuje zupełnie inną twarz - wściekłego i przekonanego o swojej wielkości geniusza, który nie waha się wydawać autorytarnych sądów. Konflikt, jaki wybuchł pomiędzy nim a DC Comics na dobrą sprawę narodził się jeszcze w latach 80, kiedy Moore zgodził się napisać pierwsze komiksy dla amerykańskiego giganta. Niezorientowany w amerykańskim prawodawstwie podpisywał niekorzystne dla siebie umowy, na mocy których prawa do jego pracy przechodziły całkowicie na wydawnictwo. Dziś może się to wydawać bulwersujące, ale w tamtych czasach była to normalna praktyka i Moore nie jest jedyną ofiarą sprytnych prawników z DC.
Przez lata jednak autor "Strażników" zgadzał się na dyktaturę decydentów zza oceanu i czerpał z niej całkiem spore korzyści, wszak to DC Comics rozsławiło jego nazwisko na świecie. Czarę goryczy przelała interwencja Hollywood. To, że pracami Moore'a zainteresowali się filmowcy nie jest niczym niezwykłym, tym bardziej, że właścicielem DC jest Warner Bros. Jednak losy tych filmów są smutnym przykładem na to, jak trudno jest stworzyć wierną adaptację będącą jednocześnie dobrym filmem. Fatalna "Liga Niezwykłych Dżentelmenów", niemające wiele wspólnego z oryginałem "Prosto z piekła", zmieniona i uwspółcześniona "V jak Vendetta", czy wierni, ale pozbawieni głębi oryginału "Strażnicy" - Moore miał swoje powody by nie być zadowolonym z efektów
pracy filmowców.
Lecz, choć łatwo zrozumieć frustrację wywołaną przez próby przyklejenia jego nazwiska do tych filmów, naprawdę trudno przełknąć ignorancję, jaką wykazuje się mówiąc o kinie. Moore w zasadzie nie ukrywa, że nie przepada za tym medium. Bardziej ceni literaturę i komiks. Z jego słów łatwo też wywnioskować, że nie bardzo rozumie, na czym polega współczesne kino (zwłaszcza wielkie widowiska w stylu Hollywood) i jakimi prawami rządzą się adaptacje. Kilkukrotnie sugeruje, że zadowolony byłby tylko z niewolniczo wiernych przekładów swoich dzieł (braciom Wachowskim, twórcom "V jak Vendetta" zarzuca, że ich film nie jest o anarchizmie - rzeczywiście, twórcy przesunęli nieco akcenty i uwspółcześnili fabułę Moore'a przemieniając anarchizm w terroryzm, ale jest to decyzja zrozumiała, do której mieli prawo). Łatwo też wyczuć w jego słowach pychę - przekonany o własnym geniuszu nie dopuszcza do siebie świadomości, że ktoś może zmienić jego dzieło i wciąż stworzyć coś oryginalnego. Autorytarne, gniewne opinie Moore'a dziwią
tym bardziej, że bez zażenowania przyznaje się, iż nie oglądał żadnego z filmów, o których mówi.
Co gorsza, wściekłość na DC Comics (uzasadniona) i Hollywood (nieco przesadna) odbija się na jego postrzeganiu świata. Podpytywany przez Bakera w pewnym momencie rozciąga swą złość na cały naród i pozwala sobie na szowinistyczne uwagi o Ameryce i Amerykanach.
Fuszerka przy geniuszu
Trzeba przyznać, że Bill Baker to dobry słuchacz. Ale rozmówca z niego kiepski - pytania, zwłaszcza w pierwszym z wywiadów są boleśnie oczywiste, jakby żywcem wyjęte z podręcznika dla początkujących dziennikarzy. Pytanie być może najwybitniejszego twórcy komiksowego naszych czasów o początki jego przygód z komiksem lub książkowe inspiracje, to nie najlepszy punkt wyjścia. Czuć też, że wywiad przeprowadzany był przez telefon - pomiędzy Moore'em a Bakerem nie ma chemii, a w kilku momentach bardzo wyraźnie brakuje interwencji pytającego (dlaczego nie porusza tematu magicznych zainteresowań Moore'a, skoro ten sam o nich kilkukrotnie wspomina?). Niedobrze też, że Baker tak otwarcie przyznaje się do swojej miłości do dzieł Moore'a (w pewnym momencie nawet wystawia mu laurkę podkreślając jego bezpośredniość i szczerość). Amerykanin jest także przeciwnikiem redagowania wypowiedzi, dlatego w monologach autora "Ligii Niezwykłych Dżentelmenów" łatwo się pogubić, a on sam wciąż się powtarza.
Nie najlepszej roboty Bakera nie poprawił niestety polski wydawca. Gorzej, dołożył nieco własnej fuszerki. Dawno już nie czytałem tak źle przetłumaczonej książki - Patryk Balawender gubi słowa, myli fakty (chociażby z Françoise Mouly czyni mężczyznę, s. 104) i z uporem trzyma się angielskiej składni, chociaż po polsku brzmi ona pokracznie i śmiesznie. Szkoda, bo po przypisach i materiałach dodatkowych widać, że wydawcom bardzo zależało na tym tytule. Nieco niezrozumiała wydaje mi się też decyzja o zaproszeniu polskich rysowników do zilustrowania tomu - ich prace są nieciekawe i nudne, a w ich miejsce o wiele lepiej sprawdzałyby się ilustracje z komiksów, o których opowiada Moore.
Mimo wszystko, to jedyne rozmowy z Alanem Moore'em dostępne obecnie w Polsce. A jak już napisałem - Moore to geniusz. Obojętne, jakie głupoty by mówił. Obojętne, kto by z nim rozmawiał. I obojętne, kto by te rozmowy tłumaczył.