Frank Miller stworzył serial "Przeklęta" na Netfliksie. "Nawet nie musieliśmy się specjalnie starać"
Frank Miller, twórca "Sin City", "300" oraz świetnych, klasycznych już serii z Daredevilem i Batmanem, to żywa legenda amerykańskiego komiksu. Aktualnie na Netflixie można oglądać "Przeklętą", serialową adaptację zilustrowanej przez niego powieści fantasy dla młodzieży napisanej przez Thomasa Wheelera. Z wybitnym scenarzystą i rysownikiem rozmawiamy o pracy nad oboma projektami i jego artystycznej wizji legend arturiańskich.
25.07.2020 | aktual.: 01.03.2022 13:37
Bartosz Czartoryski: Produkował już pan filmy, a nawet je reżyserował.
Frank Miller: Bardzo mi miło, że pan pamięta.
Nie sposób byłoby zapomnieć. Tak czy inaczej, jeśli się nie mylę, "Przeklęta" to pański pierwszy projekt telewizyjny. Praca przy serialu wygląda zupełnie inaczej niż przy filmie?
Och, tak. Przede wszystkim przy serialu pracuje okropnie dużo ludzi. Nie spodziewałem się zastać na planie takiego tłumu. Pierwszego dnia od razu rzuciło mi się w oczy, że wszyscy poruszają się niczym rój, jednym tempem, jakby uprzednio synchronizowali ruchy. Ledwie potrafiłem za tym nadążyć. Ale bawiłem się świetnie przez cały czas, to naprawdę duża produkcja. Fajnie, że nadal, choć ma się już tyle lat, może jeszcze spotkać człowieka coś nowego, coś tak ekscytującego.
Łatwo było dostosować się do tego zawrotnego tempa? Jako twórca komiksowy zwykle pracuje pan przecież albo sam, albo z zaledwie paroma osobami u boku.
Zawsze to jakaś odmiana, najczęściej jednak pożądana. Komiksy to pustelnicze zajęcie, praca przy filmie czy serialu jest całkowitym przeciwieństwem siedzenia przy biurku. Czuję się wtedy, jakby raz na jakiś czas wypuszczano mnie z mojej jaskini i nareszcie mogę zaczerpnąć tchu.
Na przestrzeni ostatnich paru dekad wydał pan całe mnóstwo rzeczy, ale "Przeklęta" to chyba pierwsza książka, do której stworzył pan ilustracje.
Zgadza się.
Jak narodził się ten projekt?
Powód jest prozaiczny. Chciałem pobawić się legendami o królu Arturze i mitologią Rycerzy Okrągłego Stołu, bo uwielbiałem te historie od małego. Zna pan disnejowski "Miecz w kamieniu"?
Pewnie.
Uwielbiałem tę animację. Chłonąłem również i inne filmy oraz bogato ilustrowane książeczki dla dzieci, które kupowali mi rodzice. Czyli to coś, co zawsze chciałem zrobić, co mnie przyciągało.
Ale jednak, mimo tej fascynacji, wcześniej wędrował pan zupełnie gdzie indziej, chociażby do Grecji, stworzył "300". Czemu akurat teraz przyszła pora na mity arturiańskie?
Zawsze jest dobra pora na mity arturiańskie! Tak się złożyło, że zebraliśmy do kupy wszystkie elementy, aby stworzyć konkretną ich wizję. Może wcześniej nie miałem po prostu okazji, aby stworzyć coś podobnego? Bo kłopot polega na tym, aby przekonać świat do swojego pomysłu.
Część ilustracji z książki jest czarno-biała, tylko parę pokolorowano. Może pan opowiedzieć o procesie ich powstawania?
Faktycznie tak jest. Nie bez przyczyny. Chcieliśmy, żeby powieść ta przypominała klasyczne ilustrowane książki dla młodzieży, gdzie czarno-białe obrazki są dość częste i jedynie przetykane kolorem, bo, po prostu, podnosił on koszta druku. I wydaje mi się, że się nam to udało.
Czy podczas realizacji serialu starano się trzymać tych ilustracji, oddać ten sam klimat?
Rysunki, które stworzyłem, stanowiły i inspirację, i faktyczną podstawę dla scenorysu korespondującego z danym rozdziałem książki. Ale nie chciałem, aby trzymano się moich ilustracji kurczowo, bo przy serialu pracują utalentowani, świadomi ludzie, niezależni artyści. Dlatego też nie chciałem niczego im narzucać, odbierać twórczej swobody ani jakkolwiek ograniczać. Mogę chyba powiedzieć, że jedna strona starała się wyciągnąć jak najwięcej z pracy drugiej strony.
Jak już zresztą sam pan powiedział, u swojego fabularnego rdzenia "Przeklęta" to swoisty retelling legend arturiańskich, ale co zrobiliście, aby nadal były one interesujące dla czytelnika, że tak powiem, "ery cyfrowej", nie tracąc przy tym ich wyjątkowości?
Zdradzę panu, że nawet nie musieliśmy się specjalnie starać. Chyba żadna starodawna historia nie traci na aktualności, zawsze niesie ze sobą coś istotnego, prawdę o ludzkiej naturze, która jest, moim zdaniem, niezmienna. Tak jak i mechanizmy działania cywilizacji jako takiej. Choćby mijały i setki, nawet tysiące lat, nie zmienia się aż tyle, jak zwykliśmy myśleć.
Trudno było panu, doświadczonemu scenarzyście, zderzać niektóre pomysły ze współautorem książki Thomasem Wheelerem, czy był to gładki, bezszwowy proces?
Bardzo gładki. Zanim którykolwiek z nas siadł do pracy, on do tekstu, ja do ilustracji, spędziliśmy długie godziny na przedyskutowaniu każdego, najmniejszego nawet pomysłu. Nie dopuszczaliśmy przypadkowości, wszystko, co ma pan przed oczami, jest efektem ciężkiej, acz miłej harówki.
Podoba mi się, że uczyniliście bohaterką tej historii Nimue, że oglądamy pozornie tylko znaną historię z kobiecej perspektywy. Jak narodził się ten pomysł?
Przez całą swoją karierę zawsze starałem się budować fabuły na barkach mocnych, silnych postaci. Nie przestaję takich wypatrywać i Nimue nadawała się idealnie. Myślę, że podołała.
Podobno już planujecie dopisać kontynuację do "Przeklętej", ale jakie jeszcze elementy legend arturiańskich chcielibyście zinterpretować po swojemu?
Nie chciałbym wychodzić przed szereg, bo jeśli książka, to pewnie i dalszy ciąg serialu. Teraz bym panu naobiecywał, a potem musiał albo to odkręcać, albo rozstawiać wszystkich na planie po kątach, żeby postawić na swoim i słowa dotrzymać. Bo to nie są osobne byty, powieść i jej telewizyjna adaptacja, od samego początku procesu trzeba myśleć i o jednym, i o drugim.
Na koniec mam niekoniecznie mądre pytanie, ale, przyznam szczerze, nie mogę się powstrzymać. Które ze swoich komiksowych dzieł z perspektywy lat ceni pan najbardziej?
Chyba zawahałbym się pomiędzy... Albo i nie. Powiedziałbym, że jeśli chodzi o mój osobisty stosunek oraz samą wagę i znaczenie historii, postawiłbym jednak na "Kserksesa".