Filip Zylber zdradził kulisy powstawania seriali. Aktorzy zarabiają krocie!
O czym nie wiedzieli widzowie?
Filip Zylber - jego pracę zna większość fanów polskich seriali, choć niewielu zdaje sobie z tego sprawę. Mało który widz bowiem wie, że to właśnie on stoi za reżyserią i sukcesem kilkunastu telewizyjnych produkcji m.in. "Rodziny zastępczej", "Na Wspólnej", "Ojca Mateusza", "BrzydUli", "Szpilek na Giewoncie", "Prosto w serce", "Lekarzy", "Prawa Agaty" oraz "O mnie się nie martw". W ostatnim wywiadzie udzielonym „Dużemu Formatowi” reżyser opowiedział o pracy na planie najpopularniejszych serialu, zdradził, na jakiej zasadzie dobierani są aktorzy i jak naprawdę wygląda tzw. product placement, czyli lokowanie produktów na ekranie.
Nie ma czasu na przerwę
Jeśli do tej pory uważaliście, że realizacja seriali przypomina pracę przy taśmie w fabryce, to... mieliście rację. W przeciwieństwie do filmów fabularnych, gdzie twórcy mogą sobie pozwolić na wielomiesięczne przygotowania, praca przy telewizyjnych produkcjach przebiega w znacznie szybszym tempie. Aktorzy spędzają na planie od poniedziałku do piątku po 12 godzin dzienne. Jak zdradził Filip Zylber, serial najczęściej kręci się transzami po kilkanaście odcinków, przez trzy miesiące. Co ciekawe, rzadko, ale zdarzają się jednak wyjątki od tej zasady.
- Gdy kręciłem "Lekarzy" dla TVN-u, mieliśmy po siedem dni na odcinek. Dzięki temu mogliśmy lepiej wyrobić materiał, pozwolić sobie na bogatszą, bardziej przemyślaną inscenizację - dodał reżyser w wywiadzie.
Nie ma mowy o przypadku
Część z widzów z pewnością zauważyła, że gdy w Polsce dyskutuje się np. na temat szczepień, płacenia abonamentu RTV czy konieczności rejestracji numerów na kartę, wątki te błyskawicznie pojawiają się również w serialach, których akcja toczy się w czasie rzeczywistym (np. "Klan"). Choć niektórym taki zabieg może wydać się bezcelowy, to Filip Zylber podkreśla, że wielu widzów, zwłaszcza z mniejszych miejscowości, czerpie wiedzę właśnie z tego, co widzi na ekranie. Skoro ulubiony bohater przykładowego Kowalskiego postanowił zrobić badania kontrolne, to i on uda się do przychodni.
- Podobnie jest z badaniami cytologicznymi czy mammografią. Po emisji odcinków, w których poruszono ten temat, o wiele więcej kobiet zgłosiło się do poradni. Jeśli ludzie "atakowani" są codziennie przez serial i śledzą losy kobiety, która odkryła, że ma guzek w piersi - reagują i idą się badać. W małych miejscowościach, gdzie naprawdę nie ma za dużo do roboty, ludzie spędzają sporo czasu przed telewizorami. (...) Możemy się z tego śmiać, ale co mają robić, skąd czerpać informacje - powiedział Zylber w rozmowie z Bożeną Aksamit.
Dlaczego właśnie oni?
Zylber przyznał również, że stacje telewizyjne zlecają specjalne badania na temat seriali codziennych. Wszystko po to, aby dowiedzieć się, co interesuje widzów, jakie wątki cieszą się ich uznaniem i którzy bohaterowie wzbudzają wśród nich najwięcej emocji. Co ciekawe, największym zwolennikiem tej metody tworzenia scenariuszy jest TVN.
- Przy "Na Wspólnej" producent dowiadywał się, który temat czy która para bohaterów są najbardziej interesujący. Potem te wątki pcha się do scenariusza. Skoro widzom spodobała się akurat para młodych bohaterów, to pojawiają się na ekranie coraz częściej. Stają się dla serialu lokomotywą, a po pewnym czasie, jak się ludzie znudzą, stacja badania powtarza. (...) Z tego, co wiem, "Na Wspólnej" jest najlepiej zarabiającym serialem, lokomotywą filmowej produkcji TVN - wyjaśnił Zylber na łamach "Dużego Formatu".
Każdy ma swoje gwiazdy
Nie jest tajemnicą, że w serialach wciąż widzimy te same twarze. Ci sami aktorzy przechadzają się po szpitalu w Leśnej Górze w "Na dobre i na złe", później biorą kredyt w banku Boreckiego w "Klanie", by na koniec wyjechać na urlop do Grabiny w "M jak miłość". Nic więc dziwnego, że nawet najwierniejsi widzowie miewają nieraz problem z rozróżnieniem wątków i postaci. Dlaczego zatem tak się dzieje? Kto decyduje o tym, że np. Małgorzata Kożuchowska czy Tomasz Karolak mają monopol na występy w produkcjach danej stacji?
- TVN ma swoją "stajnię" i bardzo jej pilnuje. Producenci i producentki czasami upierają się, że będzie grał ten i ten, a gdy reżyser mówi, że aktor nie pasuje do roli, ucinają dyskusję. Po paru latach nauczyłem się, że nie ma sensu się awanturować. Gdy pojawiają się totalne bzdury, to staję okoniem. Zazwyczaj można wypracować kompromis - powiedział Filip Zylber w "Dużym Formacie".
To naprawdę się opłaca
Czy wiązanie się na stałe z daną stacją może przynieść korzyści? Oczywiście! Jak ujawnił Zylber, na wieloletnich występach w tylko jednym serialu aktor może zarobić krocie. Wynagradzana jest bowiem nie tylko lojalność wobec pracodawcy.
- Poza stałą pracą aktorscy celebryci zarabiają poważne pieniądze na kontraktach reklamowych. W reklamach grają głównie aktorzy. Za niektórymi kontraktami zawieranymi na kilka, czasami kilkanaście lat stoją sumy, o których nam się nie śniło. Aktorzy często odpłacają się swoim stacjom - ci o rozpoznawalnych twarzach rzadko przechodzą do innej telewizji. Dostają role w kolejnych serialach, bo stacje dbają o swoich ludzi - wyjaśnił reżyser.
Te sceny budzą na twarzach kpiący uśmiech
Ostatnią kwestią, którą Filip Zylber poruszył w wywiadzie dla "Dużego Formatu", jest temat tzw. product placementu. Reklama produktów umieszczana w serialach zapewne nie dziwi obecnie nikogo. Jest to jednak dość irytująca forma promowania różnych towarów - zwłaszcza, gdy robi się to nieudolnie. Wydawać się nawet może, że takie słowa jak "subtelny" czy "dyskretny" są obce np. twórcom "Klanu". Czy bohater pijący tylko jeden rodzaj kawy albo pałaszujący słodycze konkretnej marki, mogą skłonić kogoś do kupna reklamowanego przez nich produktu? Część osób być może. Jednak wśród większości widzów taka promocja będzie budzić raczej wymowny uśmiech na twarzy. A jak ta kwestia wygląda po drugiej stronie kamery?
Nie można z tym walczyć
- W zachodnich produkcjach reklama jest wpisana w akcję i uzgodniona w scenariuszu. U nas jest najczęściej dopisywana na końcu. (...) To jest straszne, nie lubię tego. Reżyserowi po prostu oznajmia się, że dziś reklamujemy zupę ogonową, więc robimy scenę kuchenną. Aktorzy też tego nie lubią, choć płaci im się za sceny, podczas których coś reklamują. Dopóki nie dostawali pieniędzy, zdarzały się kuriozalne sytuacje. Grali normalnie, ale gdy brali do ręki reklamowany produkt, robili okrągłe oczy i deklamowali z dziwacznym uśmieszkiem: "A oto pyszna kawa, pijcie ją, bo jest bardzo zdrowa. Herbaty nie dotykajcie, podnosi ciśnienie". Podczas oceny nagranego materiału było zdziwienie, że grają jakoś inaczej. Na ogół na planie pojawia się przedstawiciel reklamodawcy i już nie walczę, tylko tłumaczę, że gdy zrobimy bliski plan na produkt, wyjdzie sztucznie i zadziała odwrotnie. Zazwyczaj słyszę: "Ale ja chcę". No cóż - proszę bardzo - podsumował Filip Zylber na łamach "Dużego Formatu".