Elżbieta Jaworowicz nie da nogi z TVP. To godne sprawy dla reportera
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Niedawno zapewniała: "Sił i energii mam mnóstwo, jeśli tylko zdrowie będzie mi dopisywać, to jeszcze długo nie zwolnię tempa". Od kilkudziesięciu lat jedni nie mogą się doczekać, kiedy Elżbieta Jaworowicz znów pojawi się przed kamerą, drudzy patrzą na to z narastającą grozą.
Szefowa "Sprawy dla reportera" niemal nie schodzi z pierwszych stron serwisów informacyjnych i plotkarskich. Powody są różne. Czasem dlatego, że rozwiązała jakąś szczególnie trudną sprawę i pomogła ludziom z problemami, czasem dlatego, że w jej programie wydarzyło się coś tak absurdalnego, że trudno było w to uwierzyć.
Bez względu na powody zainteresowania, Elżbieta Jaworowicz to dziennikarka najbardziej odporna na kolejne zmiany personalne i programowe w TVP. Cztery dekady na ekranie na każdym muszą zrobić wrażenie. A wszystko wskazuje na to, że to jeszcze nie koniec, że jej nietypowo wyciągnięte nogi – najsłynniejsze bodaj w całej polskiej telewizji - jeszcze długo nie zejdą z ekranu.
Podziwiała kolorową młodzież
Urodziła się w 1946 roku w miejscowości Nisko na Podkarpaciu jako Elżbieta Latawiec, córka jednego z ważnych przedstawicieli lokalnej PRL-owskiej kadry kierowniczej. Jak wiele innych osób, które stamtąd pochodzą, wychowywała się i uczyła w znacznie większej, sąsiadującej w zasadzie przez miedzę, Stalowej Woli.
Szybko stamtąd uciekła. Poniosło ją aż do stolicy. Chciała studiować na uniwersytecie. A że zawsze czuła w sobie duszę humanistki, próbowała dostać się na filologię polską. Nie udało się - być może jedyną pamiątką z dawnych fascynacji jest niezmienne od lat zainteresowanie literaturą - Jaworowicz lubi na antenie popisywać się jej znajomością, chętnie wplata w swoje wypowiedzi cytaty i odniesienia do literatury.
Od razu zafascynowała ją Warszawa, jej swobodny, jak na tamte czasy, klimat i ludzie, których spotkała na uczelni. Po latach w jednym z wywiadów wspominała: "Zaczęłam podziwiać tę kolorową, pewną siebie młodzież".
Powolutku, ale skutecznie
Nie chciała wracać na prowincję, postanowiła dostać się na jakiekolwiek studia humanistyczne. Wylądowała na kierunku nieoczywistym, ale w zasadzie mocno związanym z jej miejscem pochodzenia - na filologii hebrajskiej. Po latach niechętnie, a w zasadzie w ogóle, o tym nie wspominała, zdarzyło jej się natomiast napomknąć o studiach na socjologii.
W jednym z nielicznych wywiadów, których udzieliła, tak opisuje tamten okres: "W latach 80. jedyną szansą na pozostanie w Warszawie były dla mnie studia podyplomowe w Instytucie Dziennikarstwa UW, gdzie później wygrałam konkurs organizowany przez Telewizyjny Ekran Młodych. W ten sposób znalazłam się w telewizji i powolutku, zaczynając od dokumentacji programów pani Bożeny Walter, uczyłam się w praktyce mojego zawodu".
Potem podjęła dalszą naukę w tym kierunku - skończyła Wyższe Studium Zawodowe Realizacji Telewizyjnych Programów Dziennikarskich w Państwowej Wyższej Szkole Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej w Łodzi. Studiowała zaocznie, nie chciała wyjeżdżać z Warszawy, którą zdążyła bardzo polubić podczas studiów.
Obywatel na bocznicy
Zaczynała od programów dla młodzieży - prowadziła kącik poświęcony modzie. Oprócz Walter poznała wówczas inne ważne dla telewizji osoby - wraz z nią karierę zaczynał młodszy o kilka lat Bogusław Wołoszański, a jej nauczycielką była ówczesna gwiazda Irena Dziedzic.
Plotka głosi, że być może nauczyła ją wielu przydatnych później umiejętności zawodowych, ale przede wszystkim przekazała jej coś zupełnie innego, niezwykle ważnego dla jej dalszej kariery. Chodziło o... ułożenie nóg, wyciągnięcie ich z boku i trzymanie równolegle do siebie.
Sama Dziedzic szybko zmieniła sposób siedzenia, ale dla Jaworowicz stał on się niemal znakiem rozpoznawczym. Najlepszy dowód: dziś powstają na ten temat memy, a w internecie krąży absurdalna i lekko złośliwa plotka o tym, że nogi Jaworowicz z wiekiem stają się coraz dłuższe i smuklejsze.
Kiedy Jaworowicz "wyrosła" z programów dla młodzieży, postanowiła zostać reżyserką filmów dokumentalnych. Nakręciła dwa, oba krótkometrażowe: w 1983 roku powstał "Obywatel Tur", dwa lata później - "Na bocznicy". Były bardzo dobrze przyjęte, obsypane nagrodami środowiskowymi i festiwalowymi. Ostatecznie Jaworowicz nie poszła w tę stronę.
W stronę zwykłych ludzi
Jej życie zawodowe zmieniło się bezpowrotnie jeszcze przed ukończeniem drugiego z filmów - w 1983 roku dostała propozycję poprowadzenia nowego programu w telewizji. Jak na tamte czasy format "Sprawy dla reportera" był nader odważny i miał niemal rewolucyjny potencjał: oto w samym jądrze propagandowej, komunistycznej telewizji pojawił się program, w którym zwykli ludzie mogli opowiedzieć o tym, co ich boli.
Z jednej strony było to zgodne z przynajmniej deklarowanym oficjalnie zainteresowaniem przez socjalistyczne państwo problemami zwykłych ludzi. Z drugiej, te problemy często były powodowane właśnie przez działanie państwa i jego agend. W socjalistycznej doktrynie dawało się to wytłumaczyć jedynie przerostem burżuazyjnej z ducha biurokracji.
Nic nie wiadomo o tym, żeby Elżbieta Jaworowicz w pierwszych latach funkcjonowania programu miała jakiekolwiek problemy z cenzurą. Albo więc umiejętnie dobierała "niegroźne" z punktu widzenia władzy tematy, albo na tyle umiejętnie o nich opowiadała, że nikomu w urzędzie cenzorskim to nie przeszkadzało.
Nigdy jej się nie nudzi
Wiatru w żagle szefowa programu i on sam nabrali dopiero po przełomie z 1989 roku. To zresztą w sumie dość uzasadnione z punktu widzenia ideologicznego, systemowego i historycznego - szalejący wówczas neoliberalizm zwracał uwagę tylko na tych, którzy się wybili i umieli się odnaleźć w nowych warunkach.
Całe miliony porzuconych nie miały żadnych szans na upomnienie się o swoje, a nawet do zwykłego ponarzekania na swój los. Jaworowicz im ją dawała. Błyskawicznie stała się specjalistką od prywatyzacji, zwłaszcza tej dokonywanej w patologiczny sposób, ze szkodą dla wielu zwykłych ludzi.
Była wtedy w swoim żywiole: jeździła z kamerą i ekipą po całej Polsce, filmując rozgoryczonych ludzi w zamykanych zakładach pracy, podchodząc z mikrofonem do uczestników i uczestniczek strajkowych wieców, dając miejsce w swoim programie odrzuconym, zagubionym, bezrobotnym i bezdomnym.
A z drugiej strony szefowa "Sprawy dla reportera" bezpardonowo atakowała tych, którzy przyczyniali się do krzywdy innych: ludzi na kierowniczych stanowiskach, właścicieli i właścicielki firm, osoby zajmujące się działalnością deweloperską czy zasiadające na wysokich szczeblach lokalnych władz.
W takich momentach jest w swoim żywiole. Jak mówiła w jednym z wywiadów: "spotkania z ludźmi i możliwość pomagania im to jest praca, która nigdy się nie nudzi".
W ten sposób Jaworowicz stała się rzeczniczką i ulubienicą wszystkich, którzy mieli poczucie krzywdy i odbierali swoją sytuację jako niesprawiedliwą. Niczym telewizyjny Robin Hood, który może nie odbierał niczego konkretnego bogatym, żeby oddać biednym, ale przynajmniej upominał się o tych ostatnich.
Do telewizji przychodziło tysiące listów z pochwałami, zaczęły się pojawiać pierwsze nagrody - w 1992 roku Jaworowicz odebrała prestiżowy telewizyjny laur: Wiktora w kategorii publicystyka.
Ale pojawiła się też krytyka jej działalności - na razie oparta na kwestiach ideowych. W liberalnych mediach można było przeczytać artykuły przypominające, że Jaworowicz krytykuje procesy, będące istotą transformacji ustrojowej, a w pokazywanych przez nią materiałach emocje często górują nad prawem, a czasem wręcz nad społecznym poczuciem sprawiedliwości.
Biznesmen i kierowca
Angażowanie się w sprawy społeczne to jedno, inna sprawa to jej życie osobiste, najwyraźniej pełne emocjonalnych wzmożeń. Niewiele jednak o nim wiadomo. Jaworowicz w ogóle nie jest zbyt wylewna, jeśli chodzi o opowiadanie o tym, co robi, zwłaszcza poza pracą - w internecie z trudem można dogrzebać się do zaledwie kilku wywiadów, których udzieliła przez pół wieku publicznej działalności. O życiu prywatnym nie mówi w nich wiele.
Ale od czego są media plotkarskie - dotarły do wiadomości o jej trzech małżeństwach i co najmniej jednym gorącym romansie. Nie do końca wiadomo, kim byli niektórzy z jej partnerów.
Zwłaszcza pierwszy - w mediach znaleźć można tylko informację, że był biznesmenem, co - zważywszy na to, że ten związek musiał mieć miejsce w latach 70. - było dość nieoczywiste. Drugi mąż był kierowcą rajdowym.
To właśnie po Lechu Jaworowiczu Elżbieta odziedziczyła nazwisko i pewnie sporo wspomnień, którymi jednak nigdy nie podzieliła się publicznie.
Prywatki i poligon
W kontekście tych lapidarnych informacji o dwóch pierwszych małżonkach, o trzecim i o partnerze z nieformalnego związku można pisać książki. Bo to osoby bardzo publiczne. Najpierw była historia niezakończona stanięciem na ślubnym kobiercu. Nie wiadomo, dlaczego tak się stało, wiadomo natomiast, że wybrańcem dziennikarki był popularny piosenkarz, Wojciech Gąsowski.
Zostało mu już tylko pytać "gdzie się podziały tamte prywatki", kiedy serce Jaworowicz biło już dla kogoś innego. Tym razem najwyraźniej zadziałała inna piosenka: "za mundurem panny sznurem" - kolejnym partnerem reporterki był bowiem wojskowy.
"Mam bliską osobę, którą kocham, która jest przyjacielem. Jest cudowny. Mocny i wrażliwy" - zwierzała się w wywiadzie cytowanym w magazynie "Show", przytulając do Eugeniusza Mleczaka, byłego rzecznika Ministerstwa Obrony Narodowej, słynnego głównie za sprawą sporej afery dotyczącej sprzętu wojskowego odkrytego w Iraku przez polskie wojsko w 2003 roku. Nie powinno go tam być, a zamieszana w sprawę jego produkcji Francja głośno wyparła się wszystkiego. Mleczak musiał złożyć dymisję, ale wylądował w Kancelarii Prezydenta.
Para była ze sobą przez piętnaście lat, zanim zdecydowała się na ślub. I jest ze sobą do dziś. Jaworowicz, według zwierzeń, które wyrwały się jej kiedyś podczas wywiadu dla magazynu "Życie na gorąco", żałuje tylko jednego: że nie zdecydowała się na dziecko. "Żałuję. Myślę, że moje życie lepiej by wyglądało. Szczęściem jest posiadanie rodziny, która daje wsparcie".
Wyprzedzić PiS
Z upływem czasu, mniej więcej na przełomie wieków, profil "Sprawy dla reportera" zaczął się zmieniać. Może trochę dlatego, że Jaworowicz reagowała na coraz głośniejszą krytykę, a może dlatego, że zmieniała się rzeczywistość: to, co miało być sprywatyzowane, było już w rękach prywatnych, PGR-y bezpowrotnie przestały istnieć, patodeweloperka stawała się mniej lub bardziej akceptowaną normą.
W programie zaczynają więc wtedy dominować sprawy zahaczające raczej o prawo rodzinne niż administracyjne: konflikty rodzinne, spory spadkowe, awantury dotyczące prawa do opieki nad dziećmi.
Zmieniła się wtedy także publiczność - jak wynika z przeprowadzonych kilkanaście lat temu badań TNS OBOP, program zaczął mieć największą publiczność na prowincji, oglądały go zwłaszcza osoby starsze, bez wyższego wykształcenia. Stanowiły aż 75 proc. jego widowni. Złośliwi mówili potem, że Jaworowicz udało się wyprzedzić linię programową i formułę PiS-owskiej TVP, zanim PiS je jeszcze wymyślił.
Dwudziestu prezesów odeszło, ona trwa
Jaworowicz przez lata prowadzenia programu stała się wielką gwiazdą telewizji, cenioną zarówno przez jej kolejne władze, fachowe grona eksperckie i publiczność. "Sprawa dla reportera" jest na antenie już prawie 40 lat - takiego stażu nie ma żaden inny program. Jaworowicz zasiadająca na swoim fotelu przeżyła już 20 prezesów TVP.
Na jej półce stoi potężny zestaw laurów, środowiskowych i państwowych - ma kilka Telekamer, Super Wiktora i Srebrny Krzyż Zasługi. Popularność mierzona jest też oglądalnością - w szczytowych momentach jej program śledziło osiem milionów osób. Mało kto może się poszczycić takimi wynikami.
A jednak w ostatnich latach krytyka 75-letniej dziś gwiazdy TVP i jej programu zaczyna być coraz głośniejsza. Z jednej strony można się w tym doszukiwać ech szerszej opozycji wobec TVP jako całości, ale wiele zastrzeżeń dotyczy samej Jaworowicz i jej pomysłów, które bywają kontrowersyjne, a czasem wręcz niesmaczne. Z wielką zajadłością tropi je choćby instagramer znany jako Daniel Midas. W swoim cyklu "Szopka dla reportera", który ma dziś już kilkadziesiąt odcinków, ostro krytykuje sytuacje, do których dochodzi na planie programu Jaworowicz i słowa, które tam padają.
Głośnym echem w mediach odbiła się sprawa sprzed trzech lat - Jaworowicz rozmawiała wtedy na antenie z rodzinami mężczyzn oskarżanych o pedofilię i przeczytała zeznania jednego z nich, opisujące stosunek seksualny z własną córką. Potem prowadząca zastanawiała się jeszcze głośno nad dziewictwem dziewczyny, która w chwili gwałtu miała 15 lat.
ŻONO MOJA! | szopka dla reportera odc. 44
Już tylko śmiech wzbudziła sytuacja z początku stycznia tego roku. To wtedy w studiu - jak się można domyślać w charakterze swoistego pocieszenia dla bohaterki programu, która opowiadała o walce o prawo do opieki nad dzieckiem - pojawił się wokalista, który z playbacku zaśpiewał jej disco polowy przebój "Żono moja".
- Pamiętam odcinek, w którym gościłam - opowiada publicystka Maja Staśko. - Traktował o gwałcie po dyskotece. Zapoznałam się z dokumentacją, miałam badania, statystyki, znam mechanizmy działania osób po traumie. Przygotowałam konkretne argumenty w tej sprawie, które pozwolą obalić mity na temat gwałtu. Tymczasem połowa programu skupiła się na wspomnieniach dawnych prywatek, na których rzekomo takie rzeczy, jak gwałt na dyskotece, się nie działy, a całość była opatrzona motywem muzycznym "Gdzie się podziały tamte prywatki". Nie jest to ujęcie problemu gwałtu, które przydałoby godność ofiarom, niestety.
Drżąca dłoń lekarza
Bywały momenty, kiedy Jaworowicz mocno dostawała po głowie za to, co działo się w jej programie. Wiele lat temu zajęła się sprawą samowoli budowlanej na krakowskim Starym Mieście. Stanęła po stronie osób, które bezprawnie dobudowały kondygnację do starej kamienicy, naruszając jej charakter, zmieniając także przebieg kanałów wentylacyjnych, co mogło narazić mieszkające tam osoby na niebezpieczeństwo.
Lokalni dziennikarze, którzy zajmowali się sprawą, nie dali Jaworowicz spokoju: najpierw złożyli na nią skargę do Rady Etyki Mediów, a potem przyznali jej antylaur za brak rzetelności dziennikarskiej.
Kilka lat później powstało nawet stowarzyszenie osób oszukanych lub pokrzywdzonych przez działania związane ze "Sprawą dla reportera". Chodziło głównie o obronę przed - według osób ze stowarzyszenia: pozbawionymi racji - ekranowymi oskarżeniami o gwałty czy sutenerstwo.
Z relacji publikowanych przez stowarzyszenie wyłaniał się zupełnie inny obraz Jaworowicz, niż ten znany z ekranu i gal telewizyjnych nagród. Była mowa o siłowych wtargnięciach na prywatny teren czy do prywatnych mieszkań, agresywnym zachowaniu, wulgarnym języku. Żadna ze spraw nie zakończyła się jednak w sądzie, nikt więc oficjalnie nie stwierdził, kto miał rację.
Sama Jaworowicz swoje podejście do osób, z którymi spotyka się podczas powstawania programu, podsumowała w jednym z wywiadów mocnymi, niemal żołnierskimi słowami: "nie umiem być profesjonalnie obojętna, czasem zdarza mi się popłakać z bohaterami. Ale mam też pewność ręki lekarza, który gdy operuje, nie może mieć drżącej dłoni".
Ikona dziennikarstwa wykonująca ważną pracę
Młodsze pokolenie dziennikarskie, zajmujące się tematami podobnymi do tych, które w swoim programie podejmuje Jaworowicz, ma wobec niej nieco ambiwalentne stanowisko.
- Uważam, że powinno być miejsce dla takich ikon dziennikarstwa - komentuje Ewa Kaleta, dziennikarka społeczna związana z "Gazetą Wyborczą". - Ale mimo wszystko miejsce symboliczne, czyli np. program "Sprawa dla reportera" mógłby być współtworzony z nowym zespołem dziennikarzy i z symbolicznym udziałem samej Jaworowicz. To wydaje mi się dobrym kompromisem. Nie wyrzucamy starszego pokolenia na śmietnik, nazywając ich dziadersami. Jednocześnie to pokolenie nie może być hamulcowym, jeśli chodzi o młode dziennikarstwo, osoby z tej generacji nie powinny pilnować swoich stołków zbyt zachłannie, bo to brak klasy, który sprawia, że stają się karykaturalne. Myślę, że reanimowanie swojej dawnej świetności powinno być zastąpione edukowaniem, przewodnictwem, symboliczną obecnością i wsparciem. Lepiej stać się mentorem, niż narażać się na śmieszność przez podtrzymywanie swojego własnego mitu.
Maja Staśko jedna z radykalnych publicystek feministycznych ze skrajnie lewego skrzydła polskiej debaty publicznej, jest jeszcze bardziej przychylna nestorce dziennikarstwa interwencyjnego, choć nie ukrywa mocnych zarzutów wobec niej i jej programu.
- Elżbieta Jaworowicz wykonała mnóstwo niesamowicie ważnej pracy – mówi Staśko. - Wiele z jej reportaży zmieniło życie wykluczonych, potrzebujących ludzi. Grono ekspertów zapewniało często merytoryczne uwagi i realne wsparcie, które ratowało życie ludzi goszczących w studiu i dawało wskazówki tym przed telewizorami. I to trzeba przyznać, bo to po prostu fakty. Lata jej działania w "Sprawie dla reportera" to lata pomagania ludziom i często zmiany ich sytuacji na lepsze. Nie odrzuca mnie estetyka, koncerty, lekko boomerski klimat. To nikogo nie krzywdzi i jest kwestią gustu. Natomiast krzywdzić mogą niektóre wypowiedzi ekspertów i ujęcie sprawy, a także powielanie mitów przez takich ekspertów jak księża czy Krzysztof Zanussi, który - nie ujmując jego wielkiemu dorobkowi filmowemu - często zamiast na konkretnej sprawie, skupia się na swoich przemyśleniach na temat poruszony w programie. A te mogą czasem zawierać stereotypy.
Długo nie zwolni tempa
Każdy, nawet najlepszy lekarz, wcześniej czy później decyduje, że ręka już nie tak pewna i odchodzi z zawodu.
Jaworowicz, obchodząca w ubiegłym roku 75-lecie urodzin - w co czasem trudno uwierzyć, kiedy widzi się jej niemal młodzieńczą energię i żarliwość - najwyraźniej nie zamierza jeszcze opuszczać telewizyjnego fotela, ozdobionego swymi wyciągniętymi w bok nogami.
Tym bardziej że nie widać na horyzoncie nikogo, kto mógłby i chciałby ją zastąpić. Tak bardzo zrosła się z wymyślonym i prowadzonym przez siebie programem. "Sprawa dla reportera" to ona i odwrotnie.
- Nie mam, odpukać, większych kłopotów ze zdrowiem - mówiła niedawno w wywiadzie dla serwisu telekamery.pl. - Od najmłodszych lat uprawiam sport (...). Staram się prowadzić zdrowy tryb życia (...). Do niedawna chodziłam dwa razy w tygodniu na treningi.
Wygląda na to, że Elżbieta Jaworowicz jest niezniszczalna. Jak sama mówiła: "sił i energii mam mnóstwo, jeśli tylko zdrowie będzie mi dopisywać, to jeszcze długo nie zwolnię tempa".