"El Camino". Reżyser może być dumny z tego, co zrobił
Internauci pieją z zachwytu. Piszą, że "El Camino", który jest już na Netfliksie, to prawdziwe arcydzieło. Na pewno to obowiązkowy film dla fanów "Breaking Bad". Przeczytajcie koniecznie recenzję.
11.10.2019 18:57
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
El Camino zaczyna się dokładnie tam, gdzie skończyła się Felina, ostatni odcinek piątego sezonu serialu "Breaking Bad". Dla widzów minęło sześć lat, dla Jessego Pinkmana kilka minut, bo widzimy go, gdy ucieka z "farmy", na której był wykorzystywany do preparowania narkotyków. Przetrzymywany jak zwierzę, w klatce, głodzony. Przeszedł wiele złego, a teraz będzie próbować od wszystkiego uciec. Policja zna jego tożsamość, pętla się zaciska, ale Jesse zrobi wszystko, by zrzucić sznur i wyrwać się z przeszłości.
Różne były spekulacje co do przyszłości "Breaking Bad" i jako serialu, i jako marki. Wiemy już, że serial o takim potencjale można wykorzystać na różne sposoby. Powstał na przykład bardzo udany spin-off "Zadzwoń do Saula" z kilkoma sezonami (i czekamy na więcej!). Pytanie: "co dalej?” było jak najbardziej zasadne. Twórcy postawili na jeden pełnometrażowy film, dwu godzinną kontynuację i zamknięcie historii Jessego Pinkmana.
Ryzyko było duże, bo reżyser Vince Gilligan doświadczenia z tym formatem nie miał. Do tej pory nakręcił dwa odcinki "Z archiwum X", kilka odcinków "Breaking Bad", kilka "Zadzwoń do Saula". Jest przede wszystkim producentem i scenarzystą, a jednak lata pracy przy telewizyjnych tytułach, współpraca z reżyserami, asystowanie i przebywanie w centrum wydarzeń rozgrywających się wokół "Breaking Bad" w jakiś sposób predysponowały go do kontynuowania opowieści. Vince Gilligan swój debiut wyreżyserował i napisał do niego scenariusz, a "El Camino" to jego dziecko. Dziecko, z którego może być dumny.
El Camino to podróż przez miasto duchów, osobliwe ghost story z Jessem, który choć żyje, to wydaje się, że należy do świata zmarłych. Niczym zjawa z każdym bolesnym wspomnieniem wypalonym na twarzy przemyka ulicami pod osłoną nocy, liczy na ratunek starych przyjaciół. Nie czuje już strachu i już nic nie zrobi na nim wrażenia. Odwiedza stare adresy, wspomina, załatwia niedokończone sprawy (bo żeby zacząć z czystą kartą, trzeba mieć do tego odpowiednie środki), wszystko z policją na karku, ale i z silną motywacją.
Dość późno zacząłem oglądać "Breaking Bad". Tak naprawdę w czasie, gdy widzowie mieli już pięć sezonów za sobą, a niektórzy nawet ich powtórki. 62 odcinki były dla mnie szalonym rendez-vous z bohaterami, którzy zmieniali się na przestrzeni lat, dorastali, niektórzy zwariowali, z niewinnych stawali się mordercami. W "El Camino" przyszedł czas na podsumowanie, twórcy byli to fanom winni. Nie przeszkadzały mi więc liczne retrospekcje, powolne tempo (choć z kilkoma naprawdę solidnymi, emanującymi napięciem scenami).
El Camino nie oferuje więc nic więcej niż pożegnanie, ale tak naprawdę to jest to "aż" pożegnanie. Przecież nie chcielibyście, żeby kumpel, z którym czuliście się w jakiś sposób związani nagle zniknął. Zatem możecie poświęcić te dwie godziny, bo tak jak twórcy byli winni to fanom, tak fani są to winni postaci. Pytania: "Po co to nakręcili?", które być może padną, można skwitować – "Nie nakręcili tego dla ciebie, lecz dla mnie", widza, który w "Breaking Bad" zobaczył kawał wybitnej sztuki filmowego storytellingu. To godne i mniemam, że ostateczne zamknięcie tego serialowego rozdziału.
Więcej tekstów autora znajdziecie na stronie ponapisach.pl.