"Echo": Gdzieś już to widzieliśmy. Fani mogą poczuć się zagubieni [RECENZJA]
Bez wątpienia największym atutem komiksowego serialu "Echo" jest to, że liczy zaledwie pięć około 40-minutowych odcinków. Można go więc obejrzeć szybciej niż "Czas krwawego księżyca" Martina Scorsese.
Niezbyt dogodny termin na premierę wybrał sobie nowy serial platformy streamingowej Disney+, który w środę 10 stycznia zadebiutował na niej w całości. Filmowe Uniwersum Marvela (MCU), tak chętnie dzielone przez Kevina Feige'a na kolejne fazy, zmaga się obecnie z "Fazą Znudzenia U Widzów". Widoczne jest ono głównie, jeśli chodzi o kinowe propozycje Marvela, które solidarnie zaliczają coraz gorsze wyniki kasowe. Nieco lepiej wygląda sytuacja, gdy spojrzeć na seriale. Nie tak dawno temu zakończyła się emisja drugiego sezonu "Lokiego" zgodnie uznanego za jeden z najlepszych seriali Marvela. "Echo" nie zdecydowało się podążyć jego drogą, prezentując wszystko to, czego fani Marvela mają już dosyć.
Zgodnie z realizowaną systematycznie strategią Marvela, "Echo" bierze na tapet kolejną z marginalizowanych do tej pory na ekranie grup społecznych, serwując rdzennym Amerykanom superbohaterkę pochodzącą w prostej linii od praprzodków plemienia Czoktawów. Innymi słowy, po afroamerykańskiej Czarnej Panterze, azjatyckim Shangu-Chi i muzułmańskiej Ms. Marvel przyszedł czas na indiańską Echo, która póki co zwie się Maya Lopez i dopiero odkryje swoje dodatkowe moce. Maya jest postacią wyjątkową potrójnie, gdyż jest osobą niesłyszącą z protezą zamiast nogi. Nietrudno więc sobie wyobrazić, że szefostwo Marvela jednogłośnie zdecydowało, że zasługuje na własny serial.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Nie jest to jednak pierwszy raz, kiedy widzom zaprezentowana została postać Echo. Pojawiła się ona wcześniej w serialu "Hawkeye", gdzie była ciekawa z patriotycznego punktu widzenia, bo szefowała postaci granej przez naszego Piotra Adamczyka. To właśnie tam poznaliśmy kulisy jej konfliktu z wszechmocnym Wilsonem Fiskiem aka Kingpinem (Vincent D’Onofrio), który to konflikt jest kontynuowany w nowej produkcji Marvela i Disney+. W innych okolicznościach byłoby to być może zaskoczeniem, gdyż w "Hawkeye" Fisk pożegnał się z życiem w finałowej scenie, zrealizowane zostało to jednak tak, że nikt nie miał wątpliwości, iż Marvel nie pozbył się jednego ze swoich najsłynniejszych czarnych charakterów.
Jako że "Echo" jest spin-offem "Hawkeye", zasiadanie do tego serialu bez wiedzy o poprzedniej produkcji sprawia, że od startu widz może poczuć się nieco zagubiony. Relacja pomiędzy Mayą i Wilsonem zostaje przedstawiona w kilku pierwszych minutach serialu, jednak twórcy nie zadają sobie trudu, by tłumaczyć, czemu policja kłania się przez Fiskiem i kim on tak dokładnie jest. Dlatego wybór "Echo" jako kandydata do rozpoczęcia swojej przygody z Marvelem wydaje się przeciętnym pomysłem.
Również dlatego, że w serialu pojawiają się m.in. Daredevil i wspomniany Hawkeye, co dodatkowo sprawia, że wypada znać to, co wydarzyło się do tej pory. Nie jest to łatwe, bo w przypadku Kingpina i Daredevila historia jest zawiła, a będzie jeszcze bardziej wraz z szykowanym nowym serialem o niewidomym prawniku. Jednocześnie nie trzeba posiadać aż tak rozległej wiedzy o MCU, jak w przypadku niedawnego "Marvels". Jeśli więc wskazywać na główne powody, dla których raczej nie warto sięgać po "Echo", trzeba by było skupić się na fakcie, iż nie jest on specjalnie odkrywczym i porywającym serialem.
Właściwa akcja "Echo" rozgrywa się pięć miesięcy po wydarzeniach z serialu "Hawkeye". Zbiry wydaje się, że nieżyjącego Kingpina wciąż czyhają na szukającą schronienia Mayę i gdy ją poznajemy, mknie zraniona na motocyklu w stronę rodzinnego domu gdzieś na obrzeżach Oklahomy. Przed laty po rodzinnej tragedii zostawiła tam babcię, by z ojcem u boku szukać przyszłości w Nowym Jorku.
Nie dane było jej tam jednak zaznać szczęścia, w efekcie czego odkryła, że za późniejszą śmiercią ojca stoi jej wujek, którym jest nikt inny jak tylko Kingpin. A ponieważ Maya nie odwiedzała rodzinnych stron od dwudziestu lat, zmagać się będzie musiała nie tylko z oprawcami Kingpina, ale także z niezaleczonymi rodzinnymi ranami, a także swoim pochodzeniem, którego na ziemiach Czoktawów zaczyna być coraz bardziej świadoma.
Twórcy serialu obiecali produkcję podobną do wyprodukowanego przez Netflix serialu "Daredevil", którego gwiazdą był pojawiający się na chwilę również w "Echo" Charlie Cox. Na tle kolorowych, komiksowych opowieści wyróżniał się on mrokiem i prezentowaną w nim brutalnością, czym zaskarbił sobie rzesze fanów. Na obietnicach się jednak skończyło i choć w "Echo" znajdzie się kilka mocniejszych scen, których do tej pory nie można byłoby spodziewać się po produkcjach Marvela/Disneya, to jednak sprawiają bardziej wrażenie wepchniętych na siłę, aby nie złamać obietnicy.
Choreografie serialowych walk są zamiast tego przeciętne, ciosy często nie trafiają celu, a ich siła pozostawia wiele do życzenia. Nie czegoś takiego należałoby się spodziewać w produkcji nawiązującej klimatem do "Daredevila". Nie mówiąc już o tym, ze tych walk i scen akcji nie jest tu dużo. Pojawiają się okazyjnie i właściwie tylko jedna z nich zasługuje na większą uwagę.
Tak naprawdę "Echo" jest więc kolejną typową produkcją o genezie następnego superbohatera. Prowadzoną dokładnie w ten sposób, by za pomocą wydarzeń z przeszłości, nakreślić rys powstającej na oczach widzów superbohaterki. Wszystko toczy się tu zgodnie z regułami zabawy, które już jakiś czas temu zaczęły nudzić swoją powtarzalnością. Do czego to wszystko zmierza domyśli się każdy spodziewający się przywdziania na koniec przez bohaterkę przygotowanego specjalnie dla niej kostiumu.
Lata temu poświęcone takiej historii zostałoby pierwsze dwadzieścia minut filmu. Teraz poświęca się temu całe seriale, bo jeszcze do niedawna wszystko, co podpisane Marvelem, spotykało się z aplauzem. Te czasy się aktualnie skończyły i aby to zmienić, potrzeba czegoś więcej niż mocno przeciętnego "Echo". "Echo"? Cóż, bardziej "Ech…".
Zawiedzeni produkcją o sobie samych mogą być też chyba rdzenni Amerykanie, którzy nie doczekali się podobnego rozmachu cywilizacyjnego, którym charakteryzowała się czarnoskóra Wakanda. Wręcz przeciwnie, choć sympatyczni, pozostają tu drobnymi kombinatorami, którzy wciskają gliniane naczynia naiwnym turystom. Nie wysilono się nawet z castingiem – w takiej właśnie roli zobaczyć można tu Grahama Greene'a, który lata temu zagrał taką samą postać w "Mavericku" u boku Mela Gibsona.
Z drugiej strony jest to kolejna produkcja po wspomnianym tu nieprzypadkowo "Czasie krwawego księżyca", która poświęca większość czasu indiańskiej kulturze, za co z pewnością można pochwalić Marvela. Również dlatego, że bardzo dobrze łączy to z genezą superbohaterskiej ksywki głównej bohaterki. To właśnie w tym serialu wypadło najlepiej, jak również mroczny, bezwzględny, ale i rozdarty Kingpin, który jednak dostaje za mało czasu, przez co czasem można odnieść wrażenie, że popada w parodię siebie samego.
Ocena: 5/10
Łukasz Kaliński, Quentin.pl
W najnowszym odcinku podcastu "Clickbait" rozmawiamy o serialu "Detektyw: Kraina nocy", przyznajemy, na jakie filmy i seriale czekamy najbardziej w 2024 roku i doradzamy, które nadrobić z poprzedniego. Możesz nas słuchać na Spotify, w Google Podcasts, Open FM oraz aplikacji Podcasty na iPhonach i iPadach.