Dzień, w którym pokochaliśmy Marwela
Źle wydane, pełne błędów zeszyty o Spider-Manie i Punisherze (a później także innych bohaterach) były dla polskich czytelników powiewem świeżości, przepustką do prawdziwej, amerykańskiej popkultury, o której wcześniej mogli tylko marzyć. Przez następne 13 lat wydawnictwo przedstawiło czytelnikom aż 930 komiksów (zeszytów i dłuższych tomów), by następnie zniknąć, pozostawiając po sobie pustkę.
22.10.2013 | aktual.: 29.10.2013 17:26
Po 23 latach od pierwszych tomów Spider-Mana i Punishera i 10 latach od "JLA: Ziemia 2", ostatniego komiksu wydanego przez Fun Media (kolejna nazwa TM-Semic), Łukasz Kowalczuk powraca do tamtych czasów w książce "TM-Semic. Największe komiksowe wydawnictwo lat dziewięćdziesiątych w Polsce". Przyznając się do stronniczości ("jestem fanem" wyznaje wielokrotnie), próbuje podsumować spuściznę wydawnictwa, opowiedzieć o tworzących go ludziach i znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego firma, która na początku lat 90. przeprowadziła prawdziwy komiksowy "nalot dywanowy" w końcu upadła.
I choć jest to książka pełna wpadek, a TM-Semic zasłużyło na lepsze i pełniejsze podsumowanie, to praca Kowalczuka przywołuje piękne wspomnienia i oczarowuje pasją.
Przed nalotem
Kowalczuk przypomina, że amerykańscy superbohaterowie nie zadebiutowali w Polsce w 1990 roku. Powołując się na badania Adama Ruska odświeża mało znaną ciekawostkę: historyjki obrazkowe ze Stanów Zjednoczonych drukowane były już w polskiej prasie międzywojennej. W 1939 roku, tuż przed wybuchem II wojny światowej, w "Kurierze Godzinnym 5 groszy" opublikowano nawet pierwszą opowieść o Supermanie. Ledwie rok, po amerykańskiej premierze!
Co się więc stało, że herosi w trykotach musieli poczekać 50 lat na pięć minut sławy w kraju nad Wisłą? Wszystkiemu winna polityka i zimna wojna. Na początku lat 50., gdy świat dzieliła już żelazna kurtyna, a oba mocarstwa oskarżały się o jak najgorsze zamiary, blok wschodni nie chciał mieć nic wspólnego z amerykańską popkulturą. Chętnie podłączono się więc pod krucjatę przeciwko komiksom, którą w Stanach Zjednoczonych prowadził psychiatra Fredric Wertham. Pisano o ich szkodliwości, oskarżano o budzenie w dzieciach agresji, dowodzono, że zafascynowane komiksami nastolatki nie potrafią czytać. Supermana oskarżano o propagowanie faszyzmu, a sam Jerzy Putrament dnosił w relacji z podróży do USA, iż "comicsy i filmy hollywoodzkie słusznie dzierżą prym w naszym rejestrze amerykańskich okropności".
Nic dziwnego, że amerykański komiks zupełnie zniknął z polskiego rynku i powrócił dopiero po upadku systemu. Pierwszą, kuriozalną próbę wskrzeszenia zainteresowania superbohaterami podjęto w 1989 roku. Jak pisze Kowalczuk: "z okazji pięćdziesiątych urodzin Supermana ukazał się w Polsce pierwszy zeszyt z jego przygodami". Jednak komiks wydrukowany przez oficynę Alma Press (jednym z jej dyrektorów był Krzysztof Bęgowski, znany dziś jako posłanka Anna Grodzka) nie był przedrukiem żadnego zeszytu wydanego przez DC Comics na amerykańskim rynku. "Poprzedzony krótkim wstępem, czarno-biały, wydrukowany na kiepskim papierze zeszyt był kompilacją różnych przygód Supermana przygotowaną przez redaktora Witolda Nowakowskiego oraz anonimowego grafika pracującego dla wydawnictwa".
W zeszycie przygotowywanym bez konsultacji z właścicielami praw autorskich pojawiła się nawet naga Lois Lane - ukochana Supermana i Clarka Kenta. Kadr, który w Ameryce byłby nie do zaakceptowania, w Polsce został wrzucony najprawdopodobniej po to, by dodać wydawnictwu pikanterii. I choć komiks sprzedawał się świetnie (Kowalczuk nie podaje niestety wyników sprzedaży, podaje za to nakład - 350 tysięcy egzemplarzy), to jego autorzy nie mają powodów by wspominać go z nostalgią.
Gdy w 1990 roku Polskę odwiedziła wiceprezes DC Comics Chantal d'Aulnis, by podpisać umowę z TM-Semic, postraszyła przy okazji szefów Alma Press ewentualnym procesem. "Skończyło się wszystko na podpisaniu oświadczenia, że firma/fundacja nigdy więcej nie powtórzy kradzieży praw autorskich" - relacjonował w 2010 roku Stanisław Dudzik.
Jak nie muzyka, to komiks
To właśnie Stanisław Dudzik był jedną z trzech osób, dzięki którym w ogóle powstało TM-Semic. Wraz z Waldemarem Tevnellem i Amine Morou, byli, jak pisze Kowalczuk, "związani ze szwedzkim przemysłem rozrywkowym". Widząc wolnorynkowe przemiany, jakie zaszły w Polsce, cała trójka chciała zająć się dystrybucją muzyki na naszym rynku.
Nic z tego jednak nie wyszło. W jednym z wywiadów Tevnell tak opisywał nieudaną próbę: "Udaliśmy się do siedzib CBS i Warner Bros z pytaniami o uzyskanie praw na Polskę do dystrybuowania światowych nagrań. Niestety, odprawili nas z przysłowiowym kwitkiem twierdząc, że kwestia praw autorskich nie jest jeszcze w Polsce uregulowana."
Niezrażony porażką Tevnell postanowił spróbować z komiksem. Ponoć oświeciło go, gdy zobaczył z jakim zainteresowaniem syn Dudzika czyta jeden z superbohaterskich zeszytów wydawanych w Szwecji.
By zrealizować ten projekt Dudzik, Tevnell i Morou zgłosili się do Cristiana Hammerströma, redaktora naczelnego odpowiedzialnego za serie komiksowe w firmie Semic Press AB. I spotkali się z bardzo ciepłym przyjęciem. Jedynym warunkiem była gwarancja bankowa na 300 tysięcy dolarów (zdaniem cytowanego przez Kowalczuka Dudzika; Tevnell twierdził, iż chodziło o 100 tysięcy dolarów). W książce nie pada niestety odpowiedź na pytanie, jakim cudem w 1990 roku udało się zorganizować taką sumę na wydawanie komiksów w postkomunistycznym kraju. Kowalczuk cytuje tylko Dudzika stwierdzającego, iż "nie mieliśmy z tym większych problemu".
Ciekawe jest tłumaczenie, dlaczego debiutujący w Polsce superbohaterowie ze świata Marvela (lub Marwela, jak napisano na okładce pierwszego "Spider-Mana") byli reprezentowani nie tylko przez Człowieka Pająka, sztandarową postać wydawnictwa, ale i stosunkowo mało znanego Punishera. Zdaniem Kowalczuka przyczyn takiej decyzji, a także powodów zaskakującej popularności Pogromcy w naszym kraju, należy szukać w szale na filmy z kaset VHS, który na początku lat 90. opanował Polskę. Hitami wypożyczalni - często półlegalnych - były wtedy niskobudżetowe, efekciarskie filmy sensacyjne ze Stanów Zjednoczonych i Azji. Punisher świetnie wpisywał się w tę estetykę.
"Frank Castle to bohater całkowicie inny od Spider-Mana" - pisze Kowalczuk. - "Były komandos, którego rodzina zginęła w wyniku wojny gangów. Jest pozbawiony supermocy i morduje przeciwników z zimną krwią (zresztą zadebiutował w Stanach Zjednoczonych jako przeciwnik Człowieka Pająka). Przemoc ukazana w komiksach z jego udziałem nie jest przerysowana ani groteskowa. Pozytywne postaci giną równie często, co złoczyńcy."
Obie serie okazały się strzałem w dziesiątkę, a dwa pierwsze zeszyty wydane przez TM-Semic sprzedały się w okolicach 100 tysięcy egzemplarzy. Dla porównania w udzielonym niedawno wywiadzie Wojciech Szot z Wydawnictwa Komiksowego stwierdził, iż nakład polskiego komiksu wynoszący 500 (słownie: pięćset) egzemplarzy to w dzisiejszych czasach "ekstrawagancja".
Perypetie w Polsce
Żadna próba przybliżenia historii TM-Semic nie byłaby kompletna, bez opowieści o wpadkach, błędach i narzekaniach czytelników. Wydawane na słabej jakości papierze komiksy były pełne nie tylko literówek, ale czasem i błędów merytorycznych. Kowalczuk uczciwie przywołuje głosy narzekających fanów, zwraca jednak uwagę, że polskie wydania wcale nie były gorsze niż zachodnie - po prostu wszyscy cięli koszty.
"Poprawienie jakości druku równało się wyższej cenie i wówczas pojawiało się niebezpieczeństwo dalszego spadku wyników sprzedaży" sensownie przekonuje autor. Dlatego o wiele bardziej interesujące od narzekań na drobne wpadki, wydają się anegdoty o prawdziwych kłopotach niedoświadczonych biznesmenów w realiach gwałtownie rozwijającego się w Polsce kapitalizmu.
Chyba najciekawsza historia dotyczy biednej "pani na cle", która nie wiedziała, jak zaklasyfikować przesyłkę z materiałami ze Stanów Zjednoczonych. "Bo co to właściwie są te całe komiksy" - ironizował w wywiadzie udzielonym Przemysławowi Mazurowi opowiadający tę anegdotę Marcin Rustecki, zatrudniony jako redaktor naczelny TM-Semic. - "Nie mieszczą się w posiadanej przez nią tabeli. W związku z tym nasuwało im się <
Kiedy indziej, kiedy przesyłki trafiały do Polaków bez problemu, trzeba było radzić sobie z innymi wpadkami. I tak, w materiałach do drugiego numeru "Spider-Mana", zabrakło jednego rysunku - planu mieszkania Petera Parkera. By uratować zeszyt Stanisław Dudzik postanowił więc sam go narysować. "Była to moje jedyna artystyczna ingerencja w światowej historii komiksów" - podsumowuje.
Najciekawszą częścią książki Kowalczuka nie jest jednak część historyczna, a socjologiczna, w której autor próbuje sportretować ówczesnych czytelników komiksowych. Udaje mu się to dzięki zamieszczanym w większości zeszytów stronom klubowym, na których drukowano listy od fanów i antyfanów.
Dzisiaj, w dobie Facebooka, maili i telefonów komórkowych, może się to wydawać śmieszne, ale w latach 90. podstawowym sposobem komunikacji pomiędzy wydawnictwem a czytelnikami były tradycyjne listy. Pisane przez nastolatków peany i narzekania, były, jak zauważa Kowalczuk, często ich pierwszymi listami w życiu. Ale ani powolna Poczta Polska, ani konieczność napisania listu własnoręcznie, ani nikła szansa na druk takiego tekstu na stronach klubowych, nie odstraszały prawdziwych fanów, którzy dosłownie zasypywali redakcję przesyłkami.
"Liczyliśmy je na worki!" - relacjonuje Rustecki. - "Do czytania i selekcjonowania co ciekawszej korespondencji zatrudniłem rodzinę, wklepywali je na mój pierwszy laptop (...) po czym zamieszczali ja na ośmiocalowych dyskietkach. Ale to już gdy mieliśmy komputery! Wcześniej musiałem regularnie odwiedzać studio (...) przy Placu Trzech Krzyży w Warszawie, gdzie przepisywano listy (zresztą z potwornymi błędami) na kompach wielkości szafy gdańskiej; otrzymywaliśmy je na paskach zwiniętych w rulony niczym papirusy, po czym skorygowane za pomocą flamastra, wklejaliśmy gotowe do druku teksty na kalkę."
Miłość i nienawiść
Niektóre listy rozczulały, jak chociażby wierszyk "Oda do Punishera" K. Kasprowicza opublikowany w "Spider-Manie" 1/96.
"O Punisherze, tyś okrutny
Ale Twój koniec będzie smutny
Bandyci upieką Cię na rożnie
Boś postępował nieostrożnie!"
Czy list Piotra Skoczylasa z "Supermana" 2/92, skierowany bezpośrednio do Człowieka ze Stali:
"Drogi Supermanie!" - pisał Piotr. - "Piszę do Ciebie, bo lubię Twoje komiksy. W tych komiksach podobają mi się obrazki i lubię Twoje przygody. Lubię Twoją siłę i jak ratujesz ludziom życie. Podziwiam Twoje latanie. (...) Teraz kupiłem komiks Nr 10. Bardzo mi się podobał, wszystkie przeżycia i Twój płaszcz."
Wielu czytelników, dla których komiksy TM-Semic były jedynym kontaktem z amerykańską popkulturą, zadawało też szczegółowe pytania o świat przedstawiony i wcześniejsze losy bohaterów. Prowadzący strony klubowe Arkadiusz Wróblewski - nastolatek, fascynujący się komiksami, który do TM-Semic trafił dzięki korespondencyjnej znajomości z Cristianem Hammerströmem - starał się na wszystkie odpowiadać jak najpełniej. Nawet, gdy czytelnik pytał, czy Batman może chodzić po gorącym węglu (a pytał w "Batmanie" 5/92).
Dziś, gdy Internet roi się od różnej maści nienawistników, trudno w to uwierzyć, ale zdaniem Wróblewskiego znaczna część listów miała oddźwięk pozytywny. Czytelnikom narzekającym, iż na stronach klubowych drukowane są jedynie listy pochwalne prowadzący tłumaczył cierpliwie, że głównie takie listy dostaje. "Podobne problemy mają edytorzy u Marvela i w innych firmach komiksowych, do których piszą w większości przypadków tylko ci, którzy mają do powiedzenia jedynie miłe rzeczy" - wykładał w "Punisherze" 2/95.
Nierzadko zdarzała się jednak i krytyka. Wielu czytelnikom nie odpowiadała jakość druku i liczne błędy (w odpowiedzi Wróblewski ubolewał, że nikt wydawnictwa nie chwali za te komiksy, które wyszły bez błędów). Kontrowersje budziły decyzje wydawnictwa co do nowych tytułów (autorem jednego z listów był popularny dziś dziennikarz, Kamil Śmiałkowski, sugerujący redakcji zainteresowanie się twórczością Franka Millera). Najgwałtowniejsze protesty wybuchały jednak, gdy zamykano źle sprzedającą się serię.
I właśnie zamknięcie "Punishera" przywoływane jest przez Kowalczuka, jako wydarzenie, które wywołało największą falę nienawiści. Do redakcji przyszedł nawet list pełen pogróżek, a sam Wróblewski podobną wiadomość otrzymał na adres domowy. Co ciekawe takich ekstremalnych reakcji nie wywołały ogłoszenia o zamknięciu "G. I. Joe" czy "X-Men".
Upadek kolosa
Rozdział o stronach klubowych to zdecydowanie najciekawsza część książki Kowalczuka. Tym bardziej, że poprzedza ona fragment najsłabszy, w którym autor próbuje ustalić przyczyny upadku wydawnictwa.
Na zaledwie siedmiu stronach można przeczytać same ogólniki. Kowalczuk pisze kilka zdań o kryzysie na rynku amerykańskim, który rozprzestrzenił się także na inne kraje, dodaje oczywistości na temat zbyt wielu serii, słabej jakości historii i nadmiaru crossoverów (albumów, w których występuje wielu bohaterów z różnych serii). Nie wychodzi jednak ponad poziom internetowego forum, na którym pasjonaci snują spiskowe teorie.
Obok gładkich zdań o "nasyceniu rynku" brakuje twardych danych sprzedaży i wyników finansowych. To także ten fragment książki, w którym najbardziej brakuje szczerych rozmów z twórcami TM-Semic. Kowalczuk przyznaje się wprawdzie do osobistego kontaktu z Marcinem Rusteckim (autorem ilustracji w książce), ale większość swojej pracy opiera na wywiadach przeprowadzonych przez innych autorów (głównie magazynu "KZ"). Nic więc dziwnego, że w książce Kowalczuka najtrafniej upadek wydawnictwa podsumowuje Arek Wróblewski, którego tekst został opublikowany w 2003 roku(10 lat temu!):
"To właśnie eteryczne wręcz samozadowolenie z lekkim powiewem arogancji stały się najważniejszym powodem upadku wydawnictwa, choć oczywiście nie jedynym. (...) Niestety sygnały ostrzegawcze nie zostały odpowiednio zrozumiane, co więcej - ignorowane do samego końca - i nie trzeba było długo czekać, by z potężnej oferty Semica na rynku pozostały niedobitki na skraju wyczerpania. Ostatnie numery Lobo, Alienów i Predatorów ostatecznie pokazały, jak nie powinno robić się komiksów, a wejście do gry Egmontu i innych całkowicie zepchnęło dawniej prężne wydawnictwo w zapomnienie".
Piękna katastrofa
Lata 90. to w historii polskiego komiksu wciąż biała plama. Okres nieopisany, uważany za nieciekawy (słynne słowa Wojciecha Orlińskiego o "wielkiej smucie"), a przecież skrywający nie tylko TM-Semic, ale i pierwsze polskie ziny, twórczość undergroundową czy raczkujące festiwale komiksowe. Kowalczuk zmierzył się więc z nie lada tematem. Trudnym nie tylko ze względu na brak źródeł, ale i osobiste, uczuciowe zaangażowanie wielu fanów, którzy wychowywali się na zeszytach wydawnictwa. Czy odniósł sukces? Nie, niestety, poległ.
"TM-Semic. Największe komiksowe wydawnictwo lat dziewięćdziesiątych w Polsce" to książka chaotyczna, miejscami niezwykle powierzchowna, rozczarowująco krótka (13 lat historii runku komiksowego streszcza się tu na ledwie 160 stronach). Pełna literówek (Bęgowski nie Bendkowski), koślawo skonstruowanych zdań i zwykłych błędów. Wywiad Charlesa Brownsteina z Frankiem Millerem opisywany jest tu nazwiskiem Karoliny Guttek - odpowiedzialnej za tłumaczenie. Podobnie wywiad z Alanem Moore'em autorstwa Brada Stone'a i Jennifer Granick. Cytaty przytaczane są bez źródła (chociażby na stronie 22). Najgorsze jednak, że autor zazwyczaj nie wspiera swoich opinii żadnymi danymi. Zwłaszcza w rozdziale "To nie jest Top-Lista" zdania o "umiarkowanym sukcesie" czy "przyjmowaniu się na polskim rynku" nie są poparte wynikami sprzedaży czy choćby głosami czytelników.
W książce wyraźnie brak jednego, spójnego kalendarium, a odnalezienia się w gąszczu semicowych tasiemców nie ułatwia sam Kowalczuk, skaczący wciąż pomiędzy datami, seriami i bohaterami. Dziwi też, że w opracowaniu poświęconym konkretnemu wydawnictwu brak jakichkolwiek danych finansowych czy dokładnych informacji o nakładach. Nie rozumiem też, dlaczego nie opublikowano pełnej listy wydanych przez TM-Semic pozycji (jest tylko "wybór", ale brak wytłumaczenia jakie były owego wyboru kryteria). Niepotrzebne są rozdziały na temat mitu superbohatera i polskiego rynku komiksowego po upadku TM-Semic. Pobieżne i krótkie nie wnoszą nic nowego i sprawiają wrażenie dodanych na siłę. Zamiast nich z chęcią dowiedziałbym się nieco więcej o ludziach, którzy tworzyli wydawnictwo - Rustecki, Wróblewski czy Dudzik występują tu tylko jako nazwiska. Nie wiemy nic o ich życiu prywatnym, pasjach, charakterze. Ba, nie
widzimy ich na ani jednym zdjęciu.
Kiedy jednak Kowalczuk pisze o TM-Semic czuć w jego słowach uwodzącą pasję. To prawdziwe, przejmujące wyznanie fana, który bez ogródek na pierwszych stronach wstępu (urzekających!), przyznaje się do czystej, dziecięcej miłości do superbohaterów. Przywoływane anegdoty bawią, nakłady (jeśli już się pojawiają) szokują, wypowiedzi twórców TM-Semic wciągają. Zachwyca rozdział o stronach klubowych - to tu najwyraźniej widać, jak sprawnie autor porusza się pomiędzy semicowymi zeszytami, jak uważnie czytał listy innych czytelników, jak wiele emocji budziły w nim spory toczone przez czytelników. Ale to ledwie 24 strony.
Jest więc to książka nierówna i nieudana. Kowalczuk ponosi klęskę jako kronikarz i historyk. Zbyt często odpuszcza, zbyt płytko kopie. Zadowala się ogólnikami. Ale jako fan, autor książki o ukochanym wydawnictwie, pozostaje szczery. Dla mnie to zbyt mało, ale czuję, że wielu miłośników TM-Semic będzie wdzięcznych Kowalczukowi za wycieczkę w przeszłość.