"DyrdyMarki": Marek Niedźwiecki sentymentalnie o Trójce. "Bardzo chciałem doczekać 2000. notowania listy Trójki"
Dziennikarz po ponad 30 latach współpracy z Programem Trzecim Polskiego Radia rozstał się z rozgłośnią w atmosferze skandalu. Dotąd nie dołączył do ekipy innego radia. Zajął się pisaniem książki "DyrdyMarki". Zdradził w niej, jak wyglądała jego praca w Trójce i czy istnieje szansa, że słuchacze jeszcze usłyszą go na antenie.
Marek Niedźwiecki był głosem i twarzą "Listy Przebojów Programu Trzeciego". Niespodziewanie 15 maja po raz ostatni poprowadził tę audycję. Wygrana piosenki Kazika "Twój ból jest lepszy niż mój" została podważona przez władze stacji, a dziennikarza posądzono o manipulowanie głosami słuchaczy. Postanowił odejść z radia, a solidarnie z nim odeszli inni pracownicy radia m.in. Agnieszka Szydłowska, Tomasz Rożek, Piotr Metz.
Ostatnie miesiące bez radia dziennikarz poświęcił na pisanie. Za uprzejmością wydawnictwa Wielka Litera publikujemy fragmenty książki "DyrdyMarki" Marka Niedźwieckiego.
"Niektórzy mi powtarzają, że jestem głosem. Rzeczywiście, dla większości ludzi bardziej niż osobą, podróżnikiem, jakimś mniej czy bardziej ciekawym gościem jestem właśnie głosem. Kuba Badach oznajmił mi kiedyś, że to jest głos z piosenki Cohena "The Golden Voice", głos Boga. Tak powiedział.
Zawsze, kiedy przychodziłem do jakiejś rozgłośni, szukając pracy, mówili mi, że z "tym głosem" to się nadaję. (...) Pod koniec studiów zgłosiłem się do konkursu na spikera w łódzkiej rozgłośni Polskiego Radia. To zresztą była moja ostatnia szansa, żeby nie iść do wojska. Pani realizatorka, która mnie przesłuchiwała, pochwaliła mój głos, miałem już tę lekkość czytania i mówienia. Wiedziałem, jak się stawia kropkę, jak przecinek, jak się zawiesza głos i tak dalej. I z dnia na dzień, w maju 1978 roku, zostałem spikerem Polskiego Radia, czyli taką lokalną Krystyną Czubówną albo Januszem Szydłowskim. To dwójka spośród najlepszych polskich spikerów radiowych. Ale to tylko moja prywatna ocena.
Kiedy więc 4 lata później przeszedłem do Trójki, byłem już gotowy i "zrobiony". Dostałem kartę mikrofonową. Było coś takiego, kiedyś, dawno temu, w odległej galaktyce. Nie wolno było usiąść przed mikrofonem bez karty. Były karty różnego typu: do czytania, do nagrywania wiadomości, do prowadzenia audycji na żywo. Co dwa albo co cztery lata, nie pamiętam, trzeba było te karty odnawiać. Chodziłem też na egzaminy na kartę mikrofonową. To niestety zanikło i w tej chwili każdy może mówić przez radio – nieważne, czy fafluni, czy gwiżdże nosem, czy nie wymawia niektórych spółgłosek. To jest antyradiowe, a powinno się takie błędy nagrywać i pokazywać tym ludziom – często zresztą sensownym – że tak nie wolno. No, ale wygląda na to, że jednak wolno.(...)
#
Do dzisiaj się dyskutuje, czy może taka oaza jak Trójka, czy w ogóle muzyka młodzieżowa, niektóre części młodzieżowych subkultur były przez komunistów tolerowane jako rodzaj wentylu bezpieczeństwa. Nie wiem, byłem trybikiem na samym dole. Miałem przychodzić, zapowiadać muzykę, zapraszać artystów do Trójki i z nimi rozmawiać. Czyli robić to, co naprawdę chciałem i umiałem. (...)
Wiem, że dla młodych ludzi, młodszych wtedy ode mnie o dziesięć–piętnaście lat, "Lista" była ważna, czekali na nią co tydzień, wiem to od nich samych. Bo ważna była dla nich muzyka, jak zawsze dla młodych. Młodzież zawsze w jakiś naturalny sposób jest opozycyjna. Młodzi nie lubią być poddawani kontroli. Wtedy też wiedzieli, że komuna to jest coś złego. I dla nich to, co dawała im Trójka, było częścią ich świata, ich życia.
Moim zdaniem muzyka nie była wentylem, a wręcz przeciwnie – muzyka i klimat, jaki tworzyła Trójka, wszystkie nocne audycje, sposób, w jaki mówiliśmy, Piotr Kaczkowski, Wojtek Mann, ja, później inni, na przykład młody Tomek Beksiński – to wszystko wychodziło poza system. Było sposobem na jego ominięcie. Zamiast sztywnych akademii i prób przed 1 maja mieliśmy część rzeczywistości, gdzie – głównie dzięki muzyce – można było normalnie oddychać. (...)
#
Mój czas w pewnym sensie minął, jestem na emeryturze. Nie chce mi się jechać na spotkanie z Taylor Swift, która ma dwadzieścia osiem lat i jest gwiazdą wszechświata. Bo nie za bardzo mam z nią o czym rozmawiać. Ja już nie muszę. Kiedy Pat Metheny przyjeżdżał do Warszawy, przychodził do mnie do "W tonacji Trójki", to ja byłem gospodarzem tego spotkania. Wtedy tak, rozmawiałem bardzo chętnie. Kiedy ja zapraszałem Artystów, to wychodziło jakoś naturalniej, łatwiej. Bo oni wiedzieli, że są u mnie. (...)
Jeszcze pięć lat temu nie powiedziałbym o sobie, że jestem spełniony. Teraz tak, coraz bardziej. W sytuacji, w jakiej jesteśmy – mówię tu i o radiu, i o kraju – cieszę się, że jestem starszakiem, że już nic nie muszę. Jak czegoś nie chcę, to mówię "dziękuję bardzo" i tego nie robię. Wychodzę. I nikt mi za to nic nie może zrobić. Sytuacja się zmieniła. Przyszli nowi, młodzi, to jest ich życie, to jest ich czas. A ja spokojnie, jak mówię, się wygaszam. Nie mam już takich potrzeb, żeby jeszcze raz zrobić szpagat. Mówią mi, że jestem niespotykanie spokojnym człowiekiem. Rzeczywiście. Ale czasami k… lecą, zwłaszcza w kierunku telewizora. (...)
Życie pozaradiowe? Gdyby to się stało pięć lat temu, to bym płakał. Teraz nie płaczę. Nie jest mi dobrze, boli, uwiera. Ale o radiu na razie przestałem myśleć. Nie tęsknię do niego. Podczas tego 1998. notowania "Listy Przebojów Trójki" nagle naszła mnie ochota, żeby telefonem zrobić zdjęcie studia. Było puste o 21.30. Nie wiem, dlaczego to zrobiłem. Następnego dnia przyjechałem do radia, żeby poprowadzić pięć godzin audycji. Ostatnia godzina, jak to było w tych trudnych i dziwnych czasach epidemii, to była polska muzyka. Zakończyłem audycję piosenką "Powrócisz tu" w wykonaniu Ireny Santor. Tak jakoś to wymyśliłem. Nie wiem dlaczego. (...)
Bardzo chciałem doczekać 2000. notowania listy Trójki. Widać niepotrzebnie. Trzeba było iść wcześniej za kolegami. Ułożyliśmy z Piotrem Baronem okolicznościowy album na to święto. W dniu 1998. notowania nagrywałem reklamówki tego wydawnictwa. Chyba dość nieopatrznie powiedziałem, że mogą się nie przydać, bo "dziś na pierwszym jest Kazik". Tak rzuciłem żarcikiem z bioderka.
W sobotę po "Markomanii" stało się. Napisałem w mailu podziękowania. Pierwszy tydzień był straszny, nie mogłem jeść ani spać. W internecie wszystko się wylało. Wiedziałem, że zaboli, ale że aż tak? Tyle nieprawdy, oszczerstw i kłamstw. Za co? Za czterdzieści lat pracy? A ze strony słuchaczy? Było tak, jakbym umarł. Dowiedziałem się, co o mnie myślą. I tutaj byłem szczęściarzem. Dziękuję. Ich listy pomogły mi przetrwać ten słaby czas. Pandemia – a teraz to. Za dużo jak na jednego.
Pokój numer 13 na Myśliwieckiej. Piękne kwiaty na parapecie. Może już nie żyją? Tysiące płyt, książki, listy, obrazy na ścianach – to wszystko zostało. Jeżdżę tam od czasu do czasu. Zabieram do domu okruchy dawnego życia.
Co dalej? Na razie żyję bez radia. Nie wiem, jak długo. Wróciłem do pisania bloga. Chętnie bym uciekł do Australii, ale zamknięta. Jeżdżę po kraju, bo lubię. Bo piękny. Ja już nic nie muszę."
Książka "DyrdyMarki" ukaże się 2 września nakładem wydawnictwa Wielka Litera.