Dlaczego płaczemy, gdy oglądamy nowego "Idola"?
Wieść o reaktywowaniu "Idola" rozeszła się po wsiach, miastach i miasteczkach. Pełna nadziei, pchnięta sentymentem widownia zasiadła przed telewizorami. I co? No i właśnie nic. Dane statystyczne były bezlitosne, a oglądalność z odcinka na odcinek spadała. Po pierwszych castingach nieliczni wytrwali i pozostali przed odbiornikami. Dlaczego reaktywacja takiego mega hitu była fiaskiem? Czym rozczarował nas "Idol"?
W ostatnim czasie jedni odchodzą, inni powracają. Ta pierwsza sytuacja najczęściej dotyczy dziennikarzy znanych ze szklanego ekranu, druga telewizyjnych formatów. Polsat postanowił reaktywować swój wielki hit sprzed lat, co spotkało się ze sporym entuzjazmem wśród widzów i fanów programu.
W latach 2002-2005 wstydem było "Idola" nie oglądać. Robert Leszczyński, Kuba Wojewódzki, Maciej Maleńczuk, Marcin Prokop, Jacek Cygan i niezastąpiona Elżbieta Zapendowska tworzyli razem lub naprzemiennie skład jurorski. Choć każdy z nich miał inną rolę (otrzeźwiali wokalne zapędy, dopingowali zdolnych nieśmiałków lub po prostu robili show), w jednym byli zgodni – mówili "nie" ludziom bez umiejętności i talentu.
Nie sposób zapomnieć też, że "Idol" wprowadził na rynek muzyczny artystów, bez których ciężko wyobrazić sobie dziś polskiej sceny. W pierwszej edycji w finałowej dziesiątce znalazła się Ania Dąbrowska i Tomasz Makowiecki. W drugi sezonie zwyciężył Krzysztof Zalewski, trzecim zaś - zachwycająca Monika Brodka.
W polskiej telewizji był już jeden format wyłaniający wokalne talenty tj. "Szansa na sukces", jednak prawdziwego show z emocjami, systemem eliminacji, głosowaniem widzów, publicznością, zmaganiami w konkurencjach i wielką wygraną w postaci kontraktu płytowego oraz góry pieniędzy, był tylko jeden.* Na "Idola" się czekało, śledziło losy finalistów, nawet gdy ich przygoda z programem dawno się skończyła.* Ten talent show tworzył gwiazdy nie tylko z wokalistów, ale i z jurorów. To właśnie po nim rozpoczęła się wielka kariera Kuby Wojewódzkiego.
Choć chęci były wielkie i szczere, a publiczność tłumnie zasiadła przed telewizorami, producentom show nie udało się utrzymać ich uwagi. Ktoś musi w końcu powiedzieć to głośno. Nowy "Idol" zawiódł nasze pobudzone sentymentem oczekiwania. - Tyle jest programów muzycznych, a do "Idola" przychodzą jednak inni ludzie – powiedziała w pierwszym odcinku Elżbieta Zapendowska. I tuż przed finałem nie mam wątpliwości, że w tym przypadku określenie "inni" nie były komplementem. Oto powody, przez które, być może i wy rozczarowaliście się reaktywowanym polsatowskim show.
Castingi grozy
Nie trzeba być specjalnie wyedukowaną muzycznie osobą, aby zauważyć, że często po szczeblach programowych etapów tym razem pięły się osoby, które bardziej wpadały w oko niż ucho. Na etapie castingowym awansowali dalej uczestnicy, którzy nie powinni dostawać mikrofonu nawet na studenckim karaoke. Nie chcę być okrutna, ale w pierwszym momencie myślałam, że to program w stylu "Mamy Cię".* Łudziłam się, że Ewa Farna za chwilę odwróci się do kamery, puści do nas "oczko", zatrzepocze długimi rzęsami i powie "żartowaliśmy".* Tak się niestety nie stało.
Jednym z krytycznych momentów, gdy widzowie powiedzieli sobie dość, był drugi odcinek, w którym wystąpił niezbyt utalentowany Przemek. Producenci najwyraźniej bardzo go polubili i zwykli nazywać "pozytywnym freakiem", choć on sam wolał przedstawić się jako "korpo biurwa". Jego występy i stylizacje zapamiętam do końca życia. I nie byłoby w tym wszystkim nic złego, gdyby nie to, że Przemek śpiewał średnio, był irytujący, a i tak przechodził kolejne etapy. W obecność tego uczestnika w programie wciąż nie mógł uwierzyć Maciej Rock. A czy ktoś potrafi mi wyjaśnić, co się stało z tą cudowną łuczniczką Alicją z piątego odcinka? Przecież to ta sama sceniczna kategoria co Przemek. Mogła spokojnie iść dalej.
Eliminowane były za to prawdziwe perełki np. Milena Kołodziejczyk. Śpiewająca na weselach niania urzekła dystansem do siebie i fenomenalnym głosem. Jurorzy nie szczędzili jej komplementów. Producenci nie dostrzegli w niej jednak smsowego potencjału i utalentowana Milena musiała odejść. W etapach, których nie decydowali jeszcze widzowie, z programem żegnali się świetni, charakterystyczni wokaliści, którzy mieli szansę nagrać dobrą płytę. Polsat postawił na folklor i z lubością pokazywał dziwaków, mylnie przeświadczonych o swoim talencie. Z jednej strony bardzo to szanuję, z drugiej trochę mnie to przeraża.
Psssyt… Panas powiedz tak
Ameryki nie odkryję, stwierdzając, że jurorzy są w talent show równie istotni, jeśli nie ważniejsi od samych uczestników. Chcemy, aby ktoś w naszym imieniu powiedział złaknionej sławy osobie, że śpiewanie nie jest dla niej. Potrzebujemy reprezentanta, który wyśmieje, skrytykuje, pochwali, zachwyci się, wzruszy i poryczy jak trzeba. Lubimy, gdy reżyser rozdaje fotele jurorskie osobom, które będą wzbudzać nasz szacunek, skrajne emocje i mniejszą lub większą sympatię. Liczymy też, że czasem się pokłócą i konsekwentnie będą bronić swojego stanowiska, a stary rockowy wyjadacz będzie zachwycał się popową księżniczką.
*Zacznę od pozytywnego zaskoczenia w jurorskim show, czyli wokaliście zespołu Wideo. *- To są ostatnie chwile, kiedy cieszę się sympatią społeczeństwa – powiedział Wojtek Łuszczykiewicz, nie wiedząc, jak bardzo się myli. Przed obejrzeniem "Idola" nie miałam za bardzo pojęcia, kim jest ten człowiek. Członek zespołu, wokalista, pisze piosenki. Tyle. Okazuje się jednak, że to też całkiem sprawny żartowniś i ironiczny showman. Fenomenalnie rozładowywał emocje i był autentycznie zabawny. Z jego żarcików i przenośni a la wczesny Wojewódzki śmiałam się do łez.
Elżbieta Zapendowska to jednak jurorski, sprawdzony constans – zawsze świetna. Jej celne komentarze i wymiany zdań z Łuszczykiewiczem nadawały loży jurorskiej kolorytu. Pokochaliśmy ją za surowość, ale w nowym „Idolu” to fantastyczną szorstkość ktoś nieco wykastrował. Nie dało się ukryć, że w dalszych etapach programu produkcja nie pozwala Zapendowskiej otwarcie krytykować fałszowania finalistów, bo autentyczność pani Eli mocno spadła.
Całkiem nieźle w nowej roli poradziła sobie też Ewa Farna. Śliczna, zabawna, energiczna, jak trzeba szorstka, a nawet ostra. Doskonale grała na moich emocjach. Poza tym świetnie szło jej subtelne szturchanie Panasewicza, gdy temu przytrafiło się przysnąć. Nie dawała się nabrać na głębokie dekolty, gdy męska część jury wciąż zbierała szczękę z podłogi, skutecznie eliminowała fałszującą ślicznotkę.
Niemałym rozczarowaniem okazał się niestety Panas. Bardzo cenię Lady Pank, a zwłaszcza wokalistę kapeli, dlatego też wiązałam z nim ogromne nadzieje. Oczami wyobraźni widziałam sytuacje, w których, gdy tylko pojawi się niezdolny bajerant, rockman pośle mu złowieszcze spojrzenie i będzie chociaż trochę niemiły. Niestety, Panasewicz miał szansę, aby poprzeć szalenie zdolnego rockowego wokalistę i wyeliminować popową ślicznotkę, ulubienicę gawiedzi, a jednak poparł kurę znoszącą raczej złote smsy. Gdy ogłoszono skład jurorski wydawało mi się, że to mocna ekipa, a jej najsłabszym ogniwem może być nieznany mi zbytnio Łuszczykiewicz. Mea Culpa.
Jak lokowanie produktu, to tylko na pełnej…
Zadam retoryczne pytane i przejdę do rzeczy. Dlaczego ktoś pozwolił na tak bezczelne i łopatologiczne lokowanie produktu? Nie jest żadną nowością, że sponsorzy wymagają tego, aby uczestnicy czekając na swoją kolej, popijali ich napój. Czasem trzymają w dłoni jakiś gadżet, ale wciąż udajemy, że istotą rzeczy jest rozmowa pomiędzy wykonawcami. Producenci „Idola” poszli o krok dalej. Aspirujący wokaliści zostali wmanewrowani w szereg sytuacyjnych scenek, w których musieli coś reklamować.
W "Idolu" nie zabrakło pokoju sygnowanego oranżadą. W czerwonym pomieszczeniu logo sponsora agresywnie atakowało nas z każdej strony. Nastrój relaksu, rozmowy, wspólne śpiewy i zabawa wyglądały jeszcze całkiem spójnie, choć turlające się puszki napoju śniły się później po nocach. Kawiarenkę, w której na tle producenta popularnej kawy prowadzono wymuszone rozmowy o marzeniach i życiu, też dało się przeżyć.
Bardzo przerażające, choć nadal nie najgorsze, były scenki w upozorowanej charakteryzatorni czy też garderobie. Po występach na żywo finaliści ustawiali się w kółku i z zachwytem musieli wpatrywać się w wykonującą makijaż wizażystkę, korzystającą oczywiście z kosmetyków sponsora. Producenci "Idola" nie mieli litości i w makijażowym rytuale musieli brać udział wszyscy: outsider grający na ulicy, zbuntowany rockmen w dredach i paker z tatuażami. Ich miny mówiły same za siebie.
*Najgorszy był jednak moment, gdy osoby aspirujące do miana idoli, po występie życia, musiały wcielać się w rolę hostessy. *Na scenie, wciąż osypując brokat z ramion, trzymali telefon sponsora, szeroko się uśmiechając, a Maciej Rock zachwalał produkt i recenzował jego funkcjonalność. Wciąż nie mogę uwierzyć, że z tym subtelnym lokowaniem produktu i blokami reklamowymi trwającym kilkanaście minut, "Idolowi" udało się dotrwać do finału z jakąkolwiek widownią.
A jednak szkoda, że nie dotrwaliście do finału…
Nowy "Idol" ma swoje wady. Z konkursem żegnali się piekielnie zdolni wokaliści, a na ich miejscu pojawiali się przeciętni śpiewacy, którzy wzbudzali sympatię widzów, wysyłających smsy. Lokowanie produktów wprawiało w kompletne zażenowanie, a reklamy pozwalały na przygotowanie kilkudaniowego posiłku w przerwie. Część uczestników programu kojarzymy z konkurencyjnych produkcji typu talent show, a o niektórych występach wolelibyśmy zapomnieć. Kulała też produkcja i nagłośnienie, choć w zasadzie zagłuszanie uczestników chórkami i partią instrumentalną było być może zamierzone.
Od początku było widać, że w programie są faworyci i nawet jeden dostał się do finału. Ale po tych wszystkich godzinach z reaktywowanym "Idolem" powiem jedno - "Non, je ne regrette rien" (jak Edif Piaf). Polsatowskie show miało fenomenalne momenty. Udowodniło nam, że w Polsce jest cała masa zdolnych gitarzystów, a nawet wokalistów. Nie każdy jednak potrafi idealnie skopiować Grzegorza Hyżego i Sylwię Grzeszczak, a na tym też polegają zasady show. Dzięki temu programowi odkryłam takie zdolniachy, jak Adrian Szupke i Adam Kalinowski. Mogę teraz stalkować ich w mediach społecznościowych i czekać na koncert. Jak pokazuje historia "Idola", nie tylko zwycięzcy zawojowali branżę.
Być może obfitość programów typu talent show nieco nas rozpuściły i sprawiła, że jesteśmy bardziej wymagający. Kolejne edycje takich formatów jak "Must be the music"., "X-Factor" czy "Voice of Poland" pokazały nam, że w Polsce możemy wymagać od piosenkarzy umiejętności, barwy, skali, obycia scenicznego i fantastycznej interpretacji tekstu już na etapie castingowym. Wciąż przecież pamiętamy występy Dawida Podsiadło, Krzysztofa Iwaneczko czy Natalii Sikory. Producenci reaktywowanego "idola" spędzili chyba ostatnie 10 lat pod ziemią i zapomnieli chyba, że czasy się zmieniają, a widzowie mogą mieć już wyrobione gusta.
A co do samego finału - czekam z niecierpliwością i na pewno będę oglądać. Może nawet nagnę swoje zasady i wyślę smsa, za którego zapłacę nerką.