Czy jest się czego bać? Oglądamy „Opowieść podręcznej” w czasie prezydentury Donalda Trumpa
Podobnie jak wcześniej Amerykanki w Waszyngtonie, Ohio, Teksasie czy Nowym Jorku, także i Polki zamierzają przy okazji wizyty prezydenta Donalda Trumpa pokazać, co sądzą o reprezentowanej przez niego polityce wobec kobiet, mniejszości i środowiska. Ubrane, niczym bohaterki serialu „Opowieść podręcznej”, w karmazynowe płaszcze i białe czepki na głowach, wyrażą solidarność i zadeklarują porozumienie w zakresie wspólnych i podstawowych wartości.
Najbardziej kontrowersyjną i odważną serialową premierą tej wiosny nie okazała się bowiem żadna z nowych produkcji największych stacji, tylko opowieść, która nie tylko powstała już w 1985 r., ale była już nawet zekranizowana (w 1990 r.). To niepokojąca i zadziwiająco aktualna „Opowieść podręcznej” na podstawie powieści kanadyjskiej autorki, od lat wymienianej jako faworytka do literackiej Nagrody Nobla – Margaret Atwood. To wizja przyszłości, w której kobiety zostały zdegradowane do ról matek i służących. Historia rozgrywa się w fikcyjnym państwie utworzonym przez radykalną organizację religijną na terenie Stanów Zjednoczonych.
Chociaż serial miał swoją premierę pod koniec kwietnia, a oryginalna emisja całości w stacji Hulu (w Polsce w Showmax) zakończyła się w połowie czerwca, ożywione dyskusje w dalszym ciągu nie milkną. Wszystko za sprawą przerażającego i zadziwiająco trafnie uchwyconego podobieństwa do aktualnej sytuacji geopolitycznej ze szczególnym uwzględnieniem roli, jaką odgrywa dziś ostatnie na świecie supermocarstwo – Stany Zjednoczone, i jego głowa – prezydent Donald Trump. *W kontekście zbliżającej się (5 i 6 lipca) jego wizyty w Polsce warto lepiej przyjrzeć się fragmentom serialu, które przekazują znacznie więcej niż pełne anegdot i ogólników przemówienia na szczelnie wypełnionych placach i wzajemne pobłażliwe poklepywanie się po plecach kilku panów w średnim wieku. *
„Opowieść podręcznej” Atwood zaczęła pisać wiosną 1984 r., kiedy mieszkała w Zachodnim Berlinie. Mur Berliński wciąż nie skruszał, Związek Radziecki istniał jeszcze całe 5 lat, w Ameryce prezydent Ronald Reagan nawoływał do całkowitego zakazu używania broni chemicznej, a amerykańska służba zdrowia poinformowała o zidentyfikowaniu wirusa, który wywołuje AIDS. Coraz częściej wydawało się jednak, że opublikowany 35 lat wcześniej „Rok 1984” Orwella to nie tylko futurystyczna antyutopijna wizja świata, ale przygnębiająca przepowiednia. Dziś, po ponad trzech dekadach od powstania, książkę Kanadyjki - podobnie zresztą jak wtedy dzieło Orwella - określa się mianem proroczej.
Przy okazji premiery serialu, Atwood wielokrotnie pytano o źródła wizji, która na oczach współczesnych okazuje się w wielu aspektach ponurą rzeczywistością. Trudno przecież nie zwrócić uwagi na fakt, że historia zatoczyła koło. Dlatego teraz autorka znowu mierzy się z dociekliwymi dziennikarzami dopytującymi o totalitarnie usposobione grupy interesu, które przejmują władzę w demokratycznym państwie wprowadzając tyranię jednostki, o nieubłagane zasady opresyjnego patriarchatu hartującego szklane sufity, o zadziwiające podobieństwa chaotycznych działań polityków do niegdysiejszych polowań na czarownice, o wprowadzanie w życie niedorzecznych praw premiujących przeciętność i nieudolność urzędników, aż po realne zagrożenie dla środowiska naturalnego. Atwood dziś ze spokojem dowodzi, że „Opowieść podręcznej” to raczej anty-przepowiednia, bo przyszłości przewidzieć się przecież nie da – zbyt wiele jest zmiennych, które trzeba wziąć pod uwagę. Poza tym, skoro nakreślona przez nią ponura wizja przyszłości to szczegółowo opisany produkt wyobraźni, nic takiego nie ma prawa się wydarzyć. Powieść to w końcu nie instrukcja obsługi, ale literacka fikcja. Czy aby na pewno?
Mimo zapewnień o niejakiej neutralności wątków poruszanych w serialu (choć mimo wszystko trudno w tę neutralność uwierzyć), łatwo zauważyć istotne paralele między czasem, w którym autorka pisała swą książkę, czasem realizacji serialu, a burzliwym początkiem prezydentury Donalda Trumpa. Sama Atwood jeszcze w marcu na łamach „New York Timesa” pisała o inspiracjach poszczególnych wątków, wśród których znalazły się m.in. instytucja Lebensborn funkcjonująca w strukturach SS z rozkazu Himmlera, przypadek argentyńskich „zaginionych” dzieci pochodzących z rodzin więźniów politycznych, porwanych na rozkaz reżimowych generałów, gwałty na randkach („date rape”; w serialu mowa jest natomiast o bardzo aktualnym w Ameryce problemie napaści o charakterze seksualnym na terenie studenckiego kampusu), szlak ucieczki zbiegłych niewolników z Południa na Północ („Kolej Podziemna”), czy trudne relacje amerykańsko-meksykańskie. Każdy z tych kontrowersyjnych i trudnych tematów, choć w uwspółcześnionym kontekście, został poruszony w wersji telewizyjnej, nadając im przerażająco uniwersalnego wymiaru.
Jeśli więc trzeba by wskazać, kto najlepiej podsumowuje pół roku prezydenta Trumpa na obejmowanym stanowisku, nie będą to zapewne elokwentni komentatorzy telewizyjni, prześcigający się w wymyślaniu zgrabnych metafor ku uciesze średnio kompetentnych prowadzących. Wybór padnie raczej na skromny, choć pieczołowicie zrealizowany dziesięcioodcinkowy serial, powstały na podstawie historii, która w świadomości odbiorców funkcjonuje przecież od lat. Tytułowa podręczna – Offred (Elizabeth Moss) to obserwator wydarzeń, które dzieją się wokół niej, choć bez jej wiedzy czy zgody. Wzorem innych, historycznych świadków (niczym Robinson Crusoe, Anna Frank czy Romeo Dallaire – opisujący ludobójstwo w Rwandzie, o których wspomina w tekście dla nowojorskiego dziennika sama Atwood) obserwuje otoczenie z określonej perspektywy, wydaje się bierna i wycofana. Niegdyś jej pole widzenia ograniczało się często do ekranu smartfona, teraz funkcję ograniczników pełnią śnieżnobiałe skrzydła jej nakrycia głowy.
Offred wyraźnie widzi, że w jej post-apokaliptycznej, dystopijnej rzeczywistości kobiety pozbawione są prawa do decydowania o własnym losie i tożsamości, do posiadania i pielęgnowania rodziny, do zarabiania pieniędzy. Młode i płodne traktowane są jak inkubatory mające za zadanie zapewnić ciągłość istnienia cywilizacji, „hodowane” są wyłącznie w celach reprodukcyjnych. Instancją decydującą o „być lub nie być” jest w tym świecie hierarchicznie zorganizowany, totalitarny reżim skupiony wokół autorytarnych jednostek i surowych praw religijnych - cytowanych chętnie i rozumianych bardzo dosłownie.
Wszystko to dociera do widzów niemal równocześnie z dokumentacją prezentującą działalność Trumpa w niekoniecznie pozytywnym świetle, czyniąc go idealnym przykładem komiksowego niemal anty-bohatera. Trump podpisujący w towarzystwie wyłącznie białych mężczyzn tzw. ustawę anty-aborcyjną, Trump uchylający ustawę o uczciwym wynagrodzeniu i bezpieczeństwie miejsc pracy, podpisaną jeszcze przez prezydenta Obamę. Dobrze pamiętamy jego pełne pasji wystąpienia dotyczące budowy anty-imigracyjnego muru na granicy z Meksykiem (budzącym z kolei skojarzenia z wezwaniem prezydenta Reagana pod Bramą Brandenburską z 1987 r.: „Zburz pan ten mur, Panie Gorbaczow”), mizoginiczne wypowiedzi o łapaniu kobiet za różne części ciała i przekreślanie grubą kreską Planu Czystej Energii, ograniczającego emisję gazów cieplarnianych w elektrowniach węglowych.
Brzmi znajomo? Aż za bardzo.