"Czarnobyl" HBO: mit z dzieciństwa kontra realistyczny thriller polityczny

Opowieści o katastrofie w Czarnobylu towarzyszyły mi przez całe dzieciństwo. Teraz swoją wersję pokazało mi HBO. Nie kupuję tej wizji – ale nie dlatego, że to zły serial.

"Czarnobyl" HBO: mit z dzieciństwa kontra realistyczny thriller polityczny
Źródło zdjęć: © Materiały prasowe | HBO

07.05.2019 | aktual.: 07.05.2019 15:13

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Gdy jedzie się busem z Kijowa na wycieczkę do Czarnobyla, po drodze przewodnicy puszczają dokument o tym, co wydarzyło się tam w 1986 roku. Niespodziewany wybuch, kilka ofiar ginących potworną śmiercią i pracownicy elektrowni, którzy – ryzykując życie – podejmują bohaterskie działania, by jak najszybciej zorientować się w sytuacji i zniwelować jej skutki. A do tego rząd, który robi wszystko, by utrzymać sprawę w tajemnicy przed światem. W zasadzie niewiele więcej oglądamy w pierwszych odcinkach "Czarnobyla" – nowego miniserialu produkcji HBO.

W 1986 roku, jako półtoraroczny berbeć, dostałam do wypicia płyn Lugola – wraz z innymi obywatelami Polski, którzy nie ukończyli wówczas 17 lat. Nic z tego nie pamiętam, ale gdy dorastałam, często słyszałam opowieści starszego rodzeństwa, które narzekało na okropny smak roztworu, oraz rodziców, którzy wspominając wybuch w elektrowni mówili, że przecież było zdecydowanie za późno na podawanie nam płynu, bo radioaktywna chmura zdążyła przejść nad Polską dużo wcześniej. Ta "radioaktywna chmura", "elektrownia jądrowa", "wybuch" i "skażone tereny" funkcjonowały w mojej wyobraźni niczym mityczne potwory. Groźne, tajemnicze i fascynujące.

A wyobraźnię podsycały strzępy wątpliwej jakości artykułów, które podczytywałam w "Skandalach" i telewizyjne reportaże – o zdeformowanych dzieciach, które rodzą się w okolicach Czarnobyla po wybuchu, o ludziach, którzy prowadzą żywot na opustoszałych terenach, niczym w postapokaliptycznym świecie. A później te zdjęcia z opuszczonej w pośpiechu Prypeci – pusty supermarket, zardzewiałe sprzęty w wesołym miasteczku, opuszczone przedszkole. Znacie to wszyscy.

To przez lata podsycana wyobraźnia sprawiła, że wybrałam się na wycieczkę do Czarnobyla. I to ona sprawiła, że z niecierpliwością czekałam na premierę serialu HBO. To, co dostałam, nie mogło sprostać moim oczekiwaniom.

"Czarnobyl" rozpoczyna się od razu konkretnie – od wybuchu elektrowni. Zostajemy wrzuceni w sam środek chaotycznych działań po nieoczekiwanej katastrofie. W miarę rozwoju wydarzeń wyraźnie zarysowuje się linia konfliktu – naukowcy kontra niekompetentne władze reżimowego kraju, który stara się wszystko ukryć, i nie chce nawet słyszeć o zagrożeniach. Absurd narasta z każdą minutą, a ofiary się mnożą.

To mógł być naprawdę dobry thriller polityczny. Jest jednak pewien problem – nie ma tu bohatera, którego losy by nas obeszły, i który poprowadziłby nas przez tę katastrofę. Gdzieś na drugim planie pojawiają się wątki z życia poszczególnych postaci, ale rozwijają się zdecydowanie za wolno. Twórcy serialu postanowili kurczowo trzymać się faktów, niewiele miejsca pozostawiając na historię. Tymczasem filmów o reżimie Związku Radzieckiego widzieliśmy już naprawdę wiele. Na polskim widzu serial HBO może nie zrobić większego wrażenia.

Niewielki budżet serialu sprawia, że nie dostajemy spektakularnych zdjęć z wybuchu. Ale dzięki temu nie dziwimy się, że na mieszkańcach pobliskiej Prypeci katastrofa początkowo nie zrobiła większego wrażenia.

Z drugiej strony mocno liczyłam na to, że zobaczę zrekonstruowane miasto – podobno niegdyś tętniące życiem – w swej chwale. Tymczasem na to też zabrakło miejsca. Większość scen rozgrywa się w ciemnych, przykurzonych pomieszczeniach, a jeśli obserwujemy plenery, to są to po prostu szare blokowiska. Owszem, w Prypeci było ich sporo, ale były też piękne mozaiki na modernistycznych, przeszklonych budynkach, place zabaw i stadion.

Najciekawiej "Czarnobyl" wypada w scenach, w których pokazuje życie mieszkańców Prypeci. Niczego nieświadomi, obserwują wybuch z oddali, a dzieci bawią się w radioaktywnym pyle spadającym z nieba. Nazajutrz wracają do swoich codziennych zajęć, jak gdyby nigdy nic, nie zdając sobie sprawy z zagrożenia i z tego, że wkrótce ich życie ulegnie całkowitej zmianie.

Wycieczki do Czarnobyla reklamowane są jako "postapokaliptyczne" doświadczenie. Przewodnicy oprowadzają grupy po najbardziej ekscytujących miejscach. Pokazują ogromne ryby pływające w płytkiej wodzie (ich rozmiar ma sprawiać wrażenie wynaturzenia spowodowanego napromieniowaniem, gdy w rzeczywistości jest efektem tego, że w sztucznym zbiorniku wodnym nie mają naturalnego wroga i nikt ich nie łowi). Opuszczone przedszkola z porzuconymi zabawkami, budynki rozsadzane od środka przez drzewa. Każą ubierać się w ubrania zakrywające ciało, dają do ręki liczniki Geigera.

Zapewniają, że nikt nie ingeruje w przyrodę rozwijającą się na terenie Prypeci, więc za kilka lat nie będzie co zwiedzać (choć oczywiście trudno uwierzyć, by ktoś nie miał zamiaru zadbać o tak lukratywny interes). Tworzą historie i sprzedają żądnym emocji turystom, co się tylko da. Słowem: żerują na katastrofie.

Serial HBO to zupełne przeciwieństwo takiego działania. "Czarnobyl" szuka prawdy, nie emocji.

Dla mnie zarówno jedno, jak i drugie, jest rozczarowujące. Ale zdaję sobie sprawę z tego, że nie mogło być inaczej. Trudno zachwycić się serialem tak chłodno traktującym temat, który przez całe lata rozpalał moją wyobraźnię. Burzenie mitów z dzieciństwa, jak dorastanie, nigdy nie jest łatwe.

Komentarze (0)