Chiny wprowadzają egzaminy dla dziennikarzy
Władze w Pekinie wprowadzają obowiązkowy egzamin dla dziennikarzy ze znajomości marksizmu i myśli Xi Jinpinga. Kto nie zda, straci legitymację dziennikarską. - Tam kariery dziennikarskie robią ci, którzy wykuli na pamięć partyjną sieczkę, a w naszych mediach publicznych ludzie mierni, ale wierni - uważa dr Krzysztof Grzegorzewski w Uniwersytetu Łódzkiego. Medioznawca podkreśla, że porównanie sytuacji polskiej do chińskiej jest nieuprawnione.
Jak podaje Radio Free Asia (Radio Wolna Azja) od 1 lipca pracownicy chińskich mediów będą zmuszeni przystąpić do egzaminu na dziennikarza. Kto nie zda, straci prawo do wykonywania zawodu.
W czasie egzaminu będzie trzeba wykazać się wiedzą na temat partii komunistycznej oraz światłych myśli prezydenta Xi Jinpinga. Zgodnie z dyrektywą wydaną pod koniec ubiegłego roku przez Państwową Administrację Prasy i Publikacji, kandydaci muszą wspierać kierownictwo Komunistycznej Partii Chin, sumiennie studiować myśli Xi Jinpinga oraz zdecydowanie wdrażać teorię, linię i politykę partii.
Co prawda podobny test dla dziennikarzy obowiązuje w Chinach od 2020 r., jednak nowy egzamin ma mieć szerszy zakres. Egzamin ma być przeprowadzony przez Ministerstwo Zasobów Ludzkich, które również będzie wskazywało, kto może podejść do testu. Możliwość zdobycia "certyfikatu dziennikarza" zostanie odebrana tym, którzy w przeszłości wykazywali "niezdrowe praktyki w zbieraniu i redagowaniu wiadomości".
Partia jest o tyle litościwa, że przygotowała bank pytań i odpowiedzi, które trzeba będzie wykuć przed egzaminem.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo.
Egzaminy są obowiązkowe zarówno dla początkujących dziennikarzy, jak i tych, którzy pracują w branży od lat. Obecne legitymacje prasowe dziennikarzy zostaną unieważnione, jeśli ci ostatni nie zdadzą egzaminu, co oznacza, że będą musieli odejść z zawodu.
W 2014 r. wprowadzono w Chinach wymóg studiowania marksizmu przez dziennikarzy. Przywódca Komunistycznej Partii Chin Xi Jinping uważa bowiem, że media państwowe są "częścią rodziny partyjnej i mają obowiązek chronić władzę".
Jak podaje organizacja Reporterzy Bez Granic w chińskich więzieniach przetrzymywanych jest około 110 dziennikarzy. Większość wolnych mediów została zamknięta bądź oczyszczona z tych "nieprawomyślnych" w 2015 r. Ludzie, którym zdarzy się udzielić wywiadu zagranicznym mediom, są często karani więzieniem.
Zamorskie komendy policji
To nie koniec. W zagranicznych mediach pojawiają się kolejne informacje o tym, jak partia komunistyczna kontroluje w Chinach życie obywateli. Niedawno szwedzkie media podały, że chińscy studenci wyjeżdżający na stypendia do Europy muszą przed odlotem podpisać lojalkę wobec Komunistycznej Partii Chin. Gdyby w Europie przyszło im do głowy protestować, muszą zwrócić stypendia, a ich rodziny w Chinach będą pociągnięte do odpowiedzialności.
Chiny wysyłają też rutynowo policjantów do takich krajów jak USA, Wielka Brytania, Irlandia czy Holandia. Zamieszkują oni w chińskich dzielnicach (tzw. Chinatown), a ich zadaniem jest nielegalne zbieranie informacji o Chińczykach, którzy opuścili kraj. Chińczycy tworzą ta placówki, które nazywają "zamorskimi komendami policji". Mogą ich mieć 100 na całym świecie. Takie placówki działają np. pod przykrywką chińskich biznesów czy restauracji. (Część z tych placówek, np. we Włoszech, ma oficjalną zgodę tamtejszych rządów na działanie).
Prof. Marcin Jacoby, sinolog z Uniwersytetu SWPS w Warszawie, tłumaczy WP: - W Chinach nie można mówić o wolnych mediach. Gazety czy telewizje dostają codzienne wytyczne, przekazy dnia, o czym mogą, a o czym nie mogą pisać. Dziennikarze chińscy od wielu lat są poddawani indoktrynacji. Egzaminy na dziennikarza to kolejny krok w celu zwiększenia kontroli nad nimi. Xi Jinping przykręca śrubę. To jest element coraz dalej idącej kontroli nad wszystkimi sferami społeczeństwa i coraz silniejszego nacisku na ideologię.
Polska: "Media rządowe nie są od kontroli władzy"
Chińska praktyka weryfikacji dziennikarzy nie ma na szczęście zastosowania w Polsce. Choć w 2019 r. PiS zapowiadał w swoim programie wyborczym powołanie "samorządu dziennikarskiego". Jak tłumaczył ówczesny rzecznik PiS Radosław Fogiel, samorząd ten miał w założeniu decydować, czy dziennikarz może pełnić swoje obowiązki. Organ miał też "pomóc dziennikarzom zaimplementować wymogi etyczne".
- Zapewnienia funkcjonariuszy PiS o chęci "implementowania wymogów etycznych do branży dziennikarskiej" to tupeciarska szydera - mówi Krzysztof Zyzik, redaktor naczelny tygodnika O!Polska i prezes Wydawnictwa Silesiana. - Nie zakładam cienia dobrej woli u ludzi, którzy od lat skrajnie upartyjniają media i niszczą ich wiarygodność. Samorząd dziennikarski w ich wersji musiałby być zbliżony do dzisiejszego Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich (SDP), które zajmuje się legitymizowaniem partyjnego modelu mediów i atakowaniem prywatnych.
Towarzystwo Dziennikarskie wydało w 2019 r. oświadczenie:
"Jeżeli PiS postuluje utworzenie organizacji samorządowej, do której dziennikarze mieliby obowiązek należeć, to może to tylko oznaczać, że projektuje licencjonowanie zawodu dziennikarza. Nie mamy żadnych wątpliwości, kto miałby decydować o wydawaniu licencji. Na szefa takiego dziennikarskiego samorządu najlepiej nadawałby się Jacek Kurski. Ostrzegamy, plany PiS to śmierć niezależnego dziennikarstwa w Polsce".
Plan powołania samorządu dziennikarskiego nie został wprowadzony w życie. Ale zwalnianie z mediów publicznych – TVP i Polskiego Radia – dziennikarzy niepasujących władzy nazywano po dojściu PiS do władzy "weryfikacją". Tak ją w 2016 r. tłumaczył przewodniczący Rady Mediów Narodowych Krzysztof Czabański: - Wyborcy informowali mnie, że mają już dosyć Tomasza Lisa, Beaty Tadli oraz Piotra Kraśki. Nazywali ich funkcjonariuszami władzy. Ci dziennikarze znikną z ekranu. To moje zobowiązanie wyborcze.
Ówczesna posłanka PiS Krystyna Pawłowicz poszła dalej. Tłumaczyła w felietonie na stronie Radia Maryja dlaczego media publicznie nie mogą być bezstronne i niezależne, tylko muszą służyć partii:
"Władza MUSI dysponować własnym, niezależnym kanałem informacyjnym. Wybrana grupa polityczna ma prawo, a nawet musi mieć dostęp do dysponowania narodowym, publicznym środkiem, by po prostu móc skutecznie działać. Media publiczne muszą być z natury swej polityczne i żądanie ich "apolityczności" oznacza niezrozumienie logiki funkcjonowania demokracji. Media publiczne, a poprawniej – media "rządowe" NIE są, co do zasady, od "kontroli władzy". Media publiczne to media rządowe, i są to jak najbardziej media "polityczne". Oczekiwanie ich "apolityczności" jest dysfunkcjonalne i nielogiczne. Mają służyć suwerenowi i wybranym przez niego każdorazowo przedstawicielom do sprawnego rządzenia państwem".
Mimo tego medioznawca z Uniwersytetu Łódzkiego dr Krzysztof Grzegorzewski uważa, że porównanie sytuacji polskiej do chińskiej jest nieuprawnione:
- Chiny to brutalny kraj totalitarny, a Polska – kraj wciąż demokratyczny z władzą o zapędach autorytarnych. W Chinach rzeczywiście dziennikarze muszą opanować pamięciowo całą komunistyczną sieczkę ideologiczną. U nas za ideologię robi podpieranie się religią do rządzenia czy ataki na społeczność LGBT. W TVP jest wielu dziennikarzy, którzy są po prostu mierni, ale wierni. Kariery robią albo "szczekacze", jak np. Łukasz Sitek czy Miłosz Kłeczek, albo cyniczni karierowicze. Przypominam, że np. Magdalena Ogórek była wcześniej związana z SLD: była ich kandydatką na prezydenta czy asystentką Grzegorza Napieralskiego. Marcin Wolski należał do PZPR. Choć są też tam ludzie z twardego klucza ideologicznego, np. z "Gazety Polskiej".
Sebastian Łupak, dziennikarz Wirtualnej Polski