Brutalna, obrzydliwa, głupia. Wojna oczami korespondenta wojennego

- Niestety, to jest wojna. Wycofywali się z terenu walk i zostali ostrzelani. Głupi pech. Wojna - tak śmierć Brenta Ranauda komentuje dla WP jeden z najbardziej znanych polskich reporterów wojennych, Andrzej Meller.

Strażacy wynoszą spod gruzów ciało żołnierza, który zginął w rosyjskim ostrzale Charkowa. 14.03.2022 r.
Strażacy wynoszą spod gruzów ciało żołnierza, który zginął w rosyjskim ostrzale Charkowa. 14.03.2022 r.
Źródło zdjęć: © GETTY
Przemek Gulda

15.03.2022 | aktual.: 15.03.2022 09:48

 W Ukrainie zginął pierwszy zachodni reporter wojenny. Brent Renaud, 51-letni dziennikarz, były współpracownik "The New York Timesa", został zabity w niedzielę, kiedy jego samochód ostrzelano pod Irpieniem, na północny-zachód od Kijowa. W aucie był jeszcze jeden przedstawiciel mediów, który został ranny. Udało się go ewakuować z terenu walk i umieścić w szpitalu w Kijowie.

O tym, czym agresja Rosji na Ukrainę różni się od innych konfliktów i o tym, że wojna nie ma w sobie niczego romantycznego, jest brutalna i obrzydliwa, opowiada reporter wojenny, Andrzej Meller, polski reporter wojenny, który obserwował z bliska kilka współczesnych wojen, m.in.: na Kaukazie, w Afganistanie, Libii i na Sri Lance.

Przemek Gulda: Znałeś reportera, który zginął w Ukrainie?

Andrzej Meller: Nie znałem go, nie znam też szczegółów tej sprawy. Niestety, to jest wojna. Banalne powiedzenie "człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi" się tu sprawdza w smutny sposób. Z tego, co wiem, wycofywali się z terenu walk i zostali ostrzelani. Głupi pech. Wojna.

Ale to chyba jednak trochę inna wojna. Czym, z punktu widzenia dziennikarstwa wojennego, różni się od poprzednich?

Chyba przede wszystkim wszechstronnym dostępem do informacji. Dziś otwiera się którekolwiek z mediów społecznościowych i dostaje się niekończący się potok filmów, zdjęć, relacji z różnych miejsc, gdzie toczą się działania wojenne. To jedna z pierwszych wojen - wojna w Syrii też była już dobrze udokumentowana na bieżąco - która jest tak dobrze sfilmowana, dokumentowana na gorąco, z różnych punktów widzenia: od prywatnych smartfonów, przez kamery przemysłowe w miastach, po specjalistyczny sprzęt wojskowy filmujący np. z dronów.

Jak to zmieniło pracę reporterów i reporterek wojennych?

Wydaje mi się, że diametralnie. Kiedy jeździłem na wojny, byłem całkowicie odcięty od informacji. Pisałem swoje relacje tylko na podstawie tego, co sam widziałem i czego dowiedziałem się od moich rozmówców. A potem w redakcji ktoś dopisywał część tekstu na temat ogólnej sytuacji na froncie, bo ja nie miałem o niej zielonego pojęcia, nie wiedziałem, co się dzieje w innych miejscach.

W Gruzji z internetu mogłem skorzystać wieczorem, kiedy docierałem do Tbilisi. O ile tam dotarłem. W Libii internet był tylko w centrum prasowym. Nie miałem nawet smartfona. Co ty dużo gadać: nie mam dziś żadnego selfie z wojny. Ale o czym my tu mówimy: nie miałem nawet kamizelki kuloodpornej.

Jak to? Czemu?

Nie było mnie na nią stać, a z reguły jechałem na wojnę jako freelancer, więc żadna redakcja nie wyposażała mnie w sprzęt. Bardzo bolałem nad tym, że nie mam nawet minimalnego poczucia bezpieczeństwa. Pamiętam, że kiedy byłem w Afganistanie starałem się wtopić w otoczenie i z reguły całkiem dobrze mi to wychodziło, dopóki nie musiałem się odezwać. Byłem ubrany jak miejscowy, miałem długą czarną brodę i niebieskie oczy, jak wielu Tadżyków.

Jak się przygotować, kiedy jedzie się relacjonować wojnę?

Zawsze zaczynałem od przygotowania merytorycznego. Moja pierwsza wojna to był Kaukaz, którym interesowałem się praktycznie od czasu, kiedy byłem nastolatkiem. Dużo czytałem, wiedziałem sporo o tamtejszej specyfice politycznej, zawiłościach etnicznych.

No dobrze, ale chodzi mi bardziej o przeszkolenie wojskowe, jakieś wojenne BHP.

Chyba żartujesz. Nie ma czegoś takiego. To znaczy, wiesz, są kraje, przede wszystkim takie, gdzie nie ma demokracji, które organizują specjalne szkolenia dla "dziennikarzy", ale oni zwykle jadą na wojnę na dwóch etatach. Ale nie o tym przecież rozmawiamy.

Dalsza część wywiadu pod materiałem wideo.

Dla mnie zawsze ważna była znajomość terenu i lokalnych warunków, od tego mogło zależeć życie. A strzelanie? Kiedyś w Libii, jak były spokojniejsze dni i nie było walk, jeździliśmy z kolegami do rusznikarni za miastem i przestrzeliwaliśmy jakieś karabiny i działka. Ale to raczej były żarty. Nigdy nie byłem w wojsku, nie miałem żadnego przeszkolenia i nie znam wojennego BHP. Chyba kluczem jest tu intuicja i wyczucie.

Można się tego nauczyć?

Na pewno można uważać, na pewno trzeba myśleć. Ale to czasem zupełnie zawodzi, kiedy np. rakieta uderzy w hotel, żadne środki bezpieczeństwa w niczym nie pomogą. Dużo daje podglądanie innych, bardziej doświadczonych. Pamiętam kiedyś podczas bitwy o Misratę w Libii jechaliśmy pickupem w kierunku linii frontu. We trójkę, młody chłopak z byłej Jugosławii, ja i starsza od nas kobieta, z opaską na oku. Kiedy podjechaliśmy blisko do linii frontu nagle zaczął się intensywny ostrzał GRAD-em.

Zatrzymaliśmy się i ona mówi: "dobra, panowie, ja wysiadam, poczekam, przyjadę później". Wysiadła, a my, młodzi, głupi, pojechaliśmy dalej. Dziś wiem, że zachowaliśmy się bardzo nieostrożnie. Po prostu głupio. I to ona miała rację. Inna rzecz, że sama zginęła rok później. To była, oczywiście, Marie Colvin, jedna z najbardziej znanych reporterek wojennych. Ale wtedy nie miałem o tym pojęcia, przypominam jeszcze raz: nie miałem internetu, żeby sobie wygooglować.

Jak miejscowi traktują na wojnach reporterów i reporterki?

Bardzo różnie. Często jesteśmy obiektem różnych paranoicznych zabobonów, które na wojnie ludzie tworzą sobie bardzo często i chętnie, żeby jakoś psychicznie ogarnąć całe okrucieństwo wokół siebie - w Libii np. uważali, że to tylko dzięki naszej obecności i działalności, NATO bombarduje wojska Kadafiego, więc traktowali nas niemal z nabożeństwem.

Ale niestety tylko do czasu. Bo kiedy szala wojny zaczęła się przechylać na stronę wojsk rządowych, zaczęto patrzeć na nas podejrzliwie, niektórzy uważali nas wręcz za piątą kolumnę, która przekazuje artylerii wroga koordynaty powstańczych pozycji.

Najcieplej byłem przyjmowany w Gruzji, tam nastawienie do Polaków było szczególnie gorące. Pamiętam, jak kiedyś miejscowi poprosili, żebym wystąpił na żywo w telewizji i opowiedział o rosyjskich zbrodniach wojennych. Byłem po pięciu dobach bez snu, słaniałem się na nogach, ale pokazywałem do kamery kulkę z zakazanego rodzaju bomb, którą znalazłem po rosyjskim ataku. A potem... zasnąłem.

Na antenie?

Tak, w zasadzie w trakcie wywiadu. Był ze mną w studiu bardzo ceniony poeta, "gruziński Miłosz", czcigodny starzec. Osunąłem mu się na ramię i zasnąłem. Ale potem okazało się, że za sprawą tego występu stałem się lokalną gwiazdą: taksówkarz nie chciał ode mnie pieniędzy za kurs, w aptece dali mi leki za darmo i dziękowali, że się upominam o ich los. Ale czasem bywało też nieprzyjemnie, np. z Osetii deportowano mnie na mocy osobistego pisma tamtejszej minister informacji. Wyraźnie mnie nie polubiła.

Na wojnie bez kamizelki
Na wojnie bez kamizelki© Archiwum prywatne | Andrzej Meller

W filmach o reporterach i reporterkach wojennych jest zawsze taka scena: w hotelu, w którym mieszkają, wieczorem odbywa się impreza. Taka, jakby jutra miało nie być. Bywałeś na takich?

Wiadomo przecież, że to głupie romantyczne mity, które nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Po kolei: owszem, są takie miejsca, hotele, gdzie gromadzi się cała zagraniczna prasa. Ale to są zwykle tylko chwilowy spęd: ludzie, którzy wpadają na trzy dni, zrobić gorący materiał z początku wojny i zaraz wyjeżdżają. Prawdziwa praca reportera wojennego zaczyna się, właśnie wtedy, kiedy wyjadą. I odbywa się daleko od tego hotelu.

A imprezy? No cóż, wojna męczy. Po całym dniu siedzenia w okopie czy czołgania się pod linię frontu, nikt raczej nie ma siły na wielkie imprezowanie. Herbata, kilka słów, wymiana wrażeń z całego dnia i do łóżka, żeby nabrać sił przed następnym dniem.

Zaprzyjaźniacie się ze sobą na wojnie?

Jasne, że powstają mocne relacje, które potrafią trwać wiele lat. Przeżywamy razem krańcowe doświadczenia, to zawsze mocno łączy. Kilku moich wojennych przyjaciół zginęła w Syrii, ale z niektórymi jestem w kontakcie do dziś.

Jak się poruszałeś na wojnie, skąd ją obserwowałeś?

Nie ma jednego modelu postępowania. Wojny są bardzo nieprzewidywalne, dzikie, wściekłe. Trzeba umieć szybko rozpoznawać sytuację i się do niej dostosowywać. Są różne modele. Bywają reporterzy, którzy siedzą w hotelu z telefonem w ręku i mają na froncie swoich informatorów. Ja zdecydowanie bardziej wolę samemu być w terenie. Różnie to bywa. Czasem jeździłem z regularnymi oddziałami armii: PKW, czyli Polskiego Kontyngentu Wojskowego - tak było np. w Afganistanie, kiedy docierałem do którejś z baz wojskowych. Ale lubiłem też wychodzić samodzielnie z bazy i rozejrzeć się w terenie.

Na spacerze w strefie wojny
Na spacerze w strefie wojny© Archiwum prywatne | Andrzej Meller

Żołnierze patrzyli wtedy na mnie jak na samobójcę. Najdziwniej było chyba na Sri Lance, gdzie w zasadzie udawałem głupiego, poruszałem się po terenie - dojechałem do przyfrontowego miasta, na front mnie nie wpuszczono - w kolorowej koszuli. W połowie turysta, w połowie wariat. Ale to działało. Dzięki temu mogłem zobaczyć o wiele więcej. Tam zresztą nie było praktycznie nikogo z zachodnich mediów, ta wojna nikogo nie interesowała. Miałem początkowo przepustkę na jedną dobę, ale zostałem o wiele dłużej. Wyjechałem stamtąd w bardzo dziwny sposób.

Jaki?

Przegapiłem wszystkie możliwości wyjazdu z rejonu walk, włącznie z ostatnim autobusem, który zabierał tych, którzy chcieli się wydostać. Przeżyłem moment grozy, bo naprawdę nie miałem jak się stamtąd wycofać. Stałem przy drodze i zastanawiałem się co robić, a przede wszystkim: jak bez ważnej przepustki przedrzeć się przez liczne posterunki na drodze. I wtedy wydarzył się, w zasadzie, cud: zatrzymała się ciężarówka, którą jechał oficer, wracający do domu na urlop. Zabrał mnie, ukrył w budzie ciężarówki, przejechaliśmy bez żadnego problemu przez wszystkie punkty kontrolne - nikt nie wiedział, że jestem w samochodzie.

Co ci najbardziej doskwierało na wojnach?

Poczucie osamotnienia. Bo najczęściej działałem sam, bez żadnego wsparcia, często bez kontaktu z nikim, z kim mógłbym porozmawiać. Dziś, po latach, rozumiem też coś innego, czego wcześniej nie rozumiałem chyba zupełnie: wojna nie ma w sobie nic romantycznego. Jest przerażająca, okrutna, obrzydliwa. To mocno działa na psychikę, choć się tego nie czuje, kiedy się tam jest. Dorasta się do tego dopiero później.

Zniszczony czołg uwieczniony przez Andrzeja Mellera podczas jednego z wyjazdów wojennych
Zniszczony czołg uwieczniony przez Andrzeja Mellera podczas jednego z wyjazdów wojennych© Archiwum prywatne | Andrzej Meller

Andrzej Meller, ur. w 1976 w Warszawie. Z wykształcenia antropolog kultury. Reporter, korespondent wojenny, pisarz. Wiele lat spędził w Azji skąd pisał reportaże dla polskich mediów. Pracował między innymi w czasie konfliktów zbrojnych w Gruzji, na Sri Lance, w Afganistanie i Libii. Był gospodarzem programu "Prepersi gotowi na wszystko" na Fokus TV.

Owocem podróży reporterskich są książki: "Miraż. Trzy lata w Azji", "Zenga, zenga, czyli jak szczury zjadły króla Afryki" o wojnie domowej w Libii i "Czołem, nie ma hien. Wietnam jakiego nie znacie". W maju 2022 roku w wydawnictwie Znak ukazuje się jego nowa książka, napisana wspólnie z żoną, pt. "Kamperem do Kabulu".