Beata Tadla wspomina redakcyjny dyżur podczas tragedii w Smoleńsku. Minęło 9 lat
Beata Tadla na zawsze zapamięta "Poranek" w TVN24 z 10 kwietnia 2010 r. Nikt z prowadzących ani gości początkowo nie wierzył w to, co wtedy wydarzyło się w Smoleńsku. Spośród wszystkich relacji dziennikarskich z tragicznego zdarzenia, ta zapadła w pamięci widzów najbardziej.
10.04.2019 16:03
Dla prezenterów prowadzących serwisy informacyjne, 10 kwietnia 2010 roku miał być dniem, jak każdy inny. Z relacji Beaty Tadli wynika, że w studiu TVN24 panowała swobodna atmosfera. Do czasu. Tego dnia około 9 rano, wydawcy otrzymali informacje o tragicznych zdarzeniach w Smoleńsku. Dziennikarka do dzisiaj wspomina dzień, w którym została wystawiona na prawdziwą próbę. Sytuacja, której musiała sprostać kosztowała ją wiele emocji i wewnętrznej walki z wrażliwą naturą.
- To przede wszystkim był dyżur, którego miało nie być, bo byłam na zastępstwie. Zadzwoniono do mnie poprzedniego dnia, bo ktoś się rozchorował, ktoś nie mógł, więc przyjęłam to wyzwanie. Oczywiście nie zdając sobie sprawy, jak ten dzień będzie ostatecznie wyglądał - powiedziała Beata Tadla w ostatniej audycji "Radia Zet".
Sytuacja była trudna nie tylko dla prowadzących, ale także dla produkcji i wydawców, którzy na bieżąco musieli weryfikować prawdziwość informacji nadsyłanych ze Smoleńska. Depesza goniła depeszę i z każdą minutą pojawiały się coraz to nowsze informacje.
Wówczas podczas dyżuru w studiu TVN24 prowadzącym udzieliły się wyjątkowo silne emocje.
- Ja już dużo wcześniej i wiele razy wcześniej "przeżyłam" na antenie różne katastrofy. Tylko to była pierwsza katastrofa z konkretnymi twarzami, konkretnymi nazwiskami. Ludźmi, których się znało. Ludźmi, którzy niekiedy byli jeszcze w tym tygodniu z 10 kwietnia w studiu i siedzieli obok przy tym samym stole, przy którym przyszło nam później opowiadać o tej tragedii - wyznała dziennikarka.
Tadla i Kuźniar obecni w studiu mimo rosnących emocji i niepokoju, musieli poinformować widzów TVN24 o tym, co wydarzyło się w Smoleńsku.
- Jarek Kuźniar jest wspaniałym kolegą i też wspaniałym, bardzo sprawnym dziennikarzem i razem jakoś to przetrwaliśmy. To było dla mnie ogromne wsparcie. Przecież w trakcie dyżuru musieliśmy się przebrać. Ktoś nam przyniósł ciemne ubrania – Jarkowi krawat, mi marynarkę. Ktoś mi wiązał włosy. Nagle ten dyżur z takiego wesołego poranka, jak to w telewizji, stał się najkoszmarniejszym porankiem, jaki przyszło nam obojgu prowadzić - powiedziała Beata Tadla w "Radio Zet".
Dziennikarka wyznała także, że najtrudniejszym było informowanie o śmierci osób, z którymi przez 20 lata praktyki zawodowej zdążyła się bardzo dobrze zapoznać.
- Pamiętam, że przyniesiono nam fakt. Taki wydruk z faksu lotniskowego, na którym były nazwiska osób, które potwierdziły wylot, ale to nie była ostateczna lista, tych, którzy wsiedli na pokład tupolewa. My to oczywiście na antenie zaznaczaliśmy i chyba 2 lub 3 osoby "uśmierciliśmy". Nikt nie miał do nas pretensji, bo sytuacja się zmieniała. Odczytywanie tej listy było o tyle straszne, że dopiero wtedy, kiedy czytaliśmy na głos te nazwiska, z którymi nie mieliśmy okazji się wcześniej zapoznać - dodała w rozmowie.
10 kwietnia 2010 roku stał się przełomowym momentem w karierze zawodowej Beaty Tadli. Widzowie do dzisiaj wspominają, z jak wielkim wyczuciem i profesjonalizmem, w towarzystwie Jarosława Kuźniara, zmierzyła się z tym trudnym zadaniem.
Beata Tadla sama o sobie mówi, jako o osobie nazbyt wrażliwej. Niejednokrotnie zdarzało się, że nie kryła łez na wizji. Zwłaszcza jeśli chodziło o dzieci, czy ludzkie nieszczęście. W rozmowie z Wirtualną Polską przyznała, że nie jest częścią PR-owej układanki i nie kalkuluje tego, co mówi czy robi. - Nikt nie ma prawa sterować moim życiem - wyznała. Beata od zawsze stawia na spontaniczność i autentyczność - właśnie dlatego niejednokrotnie już, została doceniona przez widzów.