Bartosz Żurawiecki: Amerykanie mają misję
Przepraszam, czy już można? Czy już można nie pisać o Oscarach? Nie, jeszcze nie można? No dobrze, to dzisiaj będzie o dokumencie, który również dostał nominację do statuetki Akademii (a wcześniej główną nagrodę na festiwalu w Sundance) i od kilku tygodni krąży po ekranach polskich kin.
03.03.2011 10:58
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
„Wojna Restrepo” jest kroniką 15 miesięcy, jakie autorzy - Tim Hetherington i Sebastian Junger – spędzili z amerykańskim plutonem wysłanym do afgańskiej doliny Korangal. Miejsce to odcięte od świata, nieustannie atakowane przez ukrywających się w górach Talibów.
Podziwiać można odwagę i zaangażowanie twórców, którzy towarzyszyli swoim bohaterom nie tylko podczas ich codziennych zajęć, ale także dzielnie ruszali z nimi do boju i nie wypuszczali kamery z ręki w czasie ostrzału wroga. Narażali tym samym własne życie. Na przykład, jedna z pierwszych sekwencji zarejestrowana została w samochodzie, który trafiły pociski. A jednak, sam film jest rozczarowaniem, bowiem to w gruncie rzeczy kolejny (po chociażby „The Hurt Locker”) hołd złożony odważnym i sympatycznym amerykańskim misjonarzom, zaprowadzającym – z bronią w ręku – jedynie słuszną demokrację w dzikim kraju.
Na wszelki wypadek wyjaśniam, że nie ma we mnie ani krzty sympatii dla Talibów i islamskiego fundamentalizmu. Jednak uważam, że obowiązkiem artystów (dokumentalistów zwłaszcza) jest występowanie w roli „adwokatów diabła” i zadawanie trudnych, niewygodnych pytań. Tych w „Wojnie Restrepo” brakuje, choć była okazja je postawić, bowiem twórcy wzbogacili materiał nakręcony w Afganistanie o późniejsze rozmowy z żołnierzami. Prawie wszystkie wypowiedzi dotyczą jednak uczuć i emocji, jakich doznawali bohaterowie w Korangal. Strachu, który wywołała w nich przede wszystkim operacja „Kamienna lawina”, gdy zewsząd nadlatywały kule. Żalu i rozpaczy po śmierci kolegów (nazwiskiem jednego z nich, tytułowego Juana Restrepo, pluton nazwał obóz założony na odbitym przeciwnikowi terytorium). Koszmarów sennych wciąż prześladujących uczestników zdarzeń. Tęsknoty za najbliższymi i braterstwa broni (nie pozbawionego pewnego seksualnego napięcia, bo cóż robić w tym świecie bez kobiet?).
Najciekawsze rzeczy wynikają z filmu mimochodem, jakby Junger z Hetheringtonem bali się je uwypuklić, gdyż mogłyby się okazać „niepatriotyczne”. Uświadamiają nam one, że Ameryka ponosi w Afganistanie klęskę – jeśli nie militarną, to na pewno kulturową. Ale jest to klęska poniekąd na własne życzenia, u jej podstaw leży bowiem ignorancja zdobywców. Jankescy żołnierze jadą na podbój, z zadaniem wybicia wrogów i okiełznania tubylców. Najlepiej tę postawę podsumowuje rozmowa telefoniczną jednego z bohaterów, w której padają słowa: „Wyrwiemy im serca, zawładniemy umysłami”.
Amerykanie nie próbują ani przez chwilę poznać i zrozumieć świata, w którym się znaleźli. Odgradzają ich od niego druty kolczaste i ciasne horyzonty myślowe. Owszem, kierownictwo plutonu spotyka się ze starszyzną wioski, by podyskutować o budowie drogi, ale rozmowy te (odbywające się poprzez tłumacza) nic nie dają. Miejscowi chcą odszkodowania za krowę, która zaplątała się w zasieki obozu, dopytują się o uwięzionych przez okupantów mieszkańców wioski. Przy okazji dowiadujemy się, że obecny dowódca jest wyjątkowo łagodny w porównaniu z wcześniejszym komendantem - ten podejrzanych po prostu „wrzucał do dołu, z którego już nie wychodzili”. Nikt nie wątpi, że tubylcy sprzyjają raczej Talibom niż „wyzwolicielom”, ale nikogo też nie interesują przyczyny tego stanu rzeczy. Lęk Amerykanów przez innością – niebezpieczną, zdradliwą, śmiercionośną – widać chociażby w sekwencji przeszukiwania wioski.
Podczas akcji wojskowych giną także niewinni cywile. Owszem, agresorzy mają z tego powodu przelotne wyrzuty sumienia, ale cóż – służba to służba! De facto, ważne są dla nich tylko własne straty w ludziach. Film poświęca zabitym żołnierzom całe „akapity”. Nie staje mu natomiast inwencji, by odpowiednio pokazać dramat afgańskich ofiar, którym nikt żołdu nie płaci. I by oddać im głos.
Aż się również prosi, by zapytać żołnierzy po przejściach w Afganistanie o cel, sens i metody amerykańskiej „misji”. Nie wiem, co by odpowiedzieli – może rzuciliby kilka sloganów, może nie mają na ten temat żadnych przemyśleń. Ale już sam brak odpowiedzi byłby odpowiedzią. Junger i Hetherington są jak bohaterowie ich filmu. Nie potrafią wyjść poza „amerykanocentryczny” punkt widzenia i boją się szerszego kontekstu. Opuszczamy więc dolinę Korangal, nie pogłębiwszy za bardzo swojej wiedzy o powodach i skutkach wojny w Afganistanie. Dowiedzieliśmy się tylko, że niesie ona ze sobą śmierć, zniszczenie, rany i traumy. Ale to już chyba wiedzieliśmy wcześniej, nieprawdaż?