"Telewizyjni" mordercy. Niepokojąca wizja, w którą trudno uwierzyć
Dla nich granice pomiędzy filmową fikcją i rzeczywistością nie istniały. Wcielali się w morderców z ekranu lub kopiowali pomysły na dokonanie zbrodni. Mark Twitchell, bracia Mark i James Baigent, Brittney Jade Dwyer oraz Bernadette Burns - ich nazwiska zapisały się w historii kryminalistyki. Temat "telewizyjnych" morderców właśnie powrócił. Powód: "Squid Game".
38-letni John Brian Altinger jest przekonany, że idzie na randkę z poznaną przez aplikację kobietą. Zamiast tego ląduje w specjalnie zaaranżowanym "pokoju śmierci". Tak nazwał swój przerobiony na studio filmowe garaż na przedmieściach kanadyjskiego Edmonton 32-letni Mark Twitchell. Kilka dźgnięć nożem, mocne uderzenie w głowę i fikcja pomieszała się z rzeczywistością. Twitchell chciał sprawdzić, czy scenariusze "Dextera" faktycznie są tak dobre.
Ciało oprawca tnie na małe kawałki. Część z nich pali, a pozostałe umieszcza w workach na śmieci i wrzuca do kanału burzowego. Potem rozsyła znajomym i pracodawcom Johna mejle, w których - podszywając się pod zamordowanego - informuje, że zakochał się w poznanej kobiecie i wyjechali razem do Kostaryki. Jednak z powodu braku odpowiedzi na innych kanałach komunikacji przyjaciele wyważają drzwi mieszkania Johna, gdzie znajdują jego paszport i brudne naczynia. Zgłaszają sprawę policji, a ta szybko odkrywa prawdę. 12 kwietnia 2011 r. Twitchell dostaje dożywocie.
BYĆ JAK DEXTER
Steven Miles z angielskiego Oxted też chciał być jak bohater "Dextera".
Jest 24 stycznia 2014 roku, kiedy 16-letni wówczas Miles zaprasza do domu swoją dziewczynę, 17-letnią Elizabeth Thomas. Idą do sypialni chłopaka. Kładą się na łóżku. Romantyczny nastrój przerywa nagły ruch Stevena, który sięga po nóż i wielokrotnie rani nim głowę i szyję dziewczyny. Chociaż serce mocno mu wali, stara się zachować spokój. Wie, że właśnie tak powinno się to robić - z zimną krwią, jak jego ukochany bohater Dexter z serialu pod tym samym tytułem. Steven dokładnie przeanalizował sceny zabójstw dokonywanych przez Dextera i jest przekonany, że jemu też uda się pozostać bezkarnym. Wszystko ma zaplanowane. Wie, gdzie znajdują się narzędzie ogrodowe ojca, chirurga drzewnego i specjalne, grube worki na śmieci.
Najpierw w ruch idzie piła do przycinania konarów. Steven ćwiartuje ciało Elizabeth. Gdy się z tym uwinie, zaczyna owijać jej kończyny folią spożywczą. Pakunki składa w jednym miejscu pod biurkiem i zakrywa je zielonymi workami ogrodowymi. Gdy godzinę później siostra chłopaka wraca do domu, mówi jej, że Ed - jego alter ego i, jak powie potem biegłym, głos w głowie - kazał mu zrobić coś okropnego.
Dziewczyna mówi o wszystkim rodzicom, którzy zawiadamiają policję. Przed sądem Steven mówi, że traktował Elizabeth nie jak człowieka, ale jak projekt. Poprzednia partnerka chłopaka zeznała policji, że fantazjował przy niej na temat tego, jak to byłoby kogoś zabić.
Jest rok 2021. Nauczyciele z podstawówki w brytyjskim mieście Ilford proszą rodziców swoich uczniów, by zabronili dzieciom oglądać serial "Squid Game". W szkole zaobserwowano bowiem niepokojące zachowania. Dzieci miały mierzyć do siebie z fikcyjnej broni i symulować wystrzały.
Inspiracje filmowymi i serialowymi postaciami potrafią popchnąć do nieodpowiedzialnych zachowań. Hit Netfliksa to najświeższy przykład serialu, który niejednemu pedagogowi, wychowawcy i rodzicowi jeży włosy na głowie na samą myśl o tym, że ich podopieczni mogliby się nim zafascynować. Opowiada o 456 bankrutach, którzy dostają propozycję, by wziąć udział w turnieju, ale nie wiedzą jednak – do czasu - że w trakcie potyczek mogą stracić życie.
Oryginalność serialu zasadza się na wykorzystaniu jako wyzwań dla uczestników dobrze znanych wszystkim gier z dzieciństwa. Z tym, że ich finał jest radykalny: przegrywających czeka anihilacja. Przeciąganie liny kończy się, gdy jedna ze stron wyzionie ducha. W zabawie w "Raz, dwa, trzy, Baba Jaga patrzy" ci, którzy się poruszą, dostają kulkę w łeb. Z kolei w konkurencji wymagającej dobrania się w pary małżonkowie i najlepsi przyjaciele dowiadują się, że grają przeciwko sobie. I już wiedzą, że jedno z nich musi zginąć. Jest jeszcze przejście przez szklany most tak, by ominąć fragmenty zrobione ze zwykłego szkła. I nie spaść w przepaść. Co ważne - zrezygnować też nie można. Jeśli ktoś odmówi dalszego udziału w grze, również podlega eksterminacji.
BŁĘKITNY WIELORYB I INNE FAKE NEWSY
Czy histeria rodziców i belfrów, że zainspirowane serialem dzieciaki będą chciały eliminować kolegów, jest zasadna?
- Ta panika sporo mówi o starszych pokoleniach. Zaryzykowałabym stwierdzenie, że ci pozornie świadomi zagrożeń dorośli często mnożą medialne doniesienia "z życia nastolatków" przez sumę własnych lęków i w ten sposób nawet marginalne sytuacje urastają do rangi istotnych zagrożeń - przekonuje komparatystka Agnieszka Staszczak, która zajmuje się komunikacją marketingową i badaniem mediów społecznościowych.
Badaczka mówi, że może być podobnie jak z historią "błękitnego wieloryba", która kilka lat temu szeroko poniosła się w mediach. Celem tego internetowego wyzwania miało być ukończenie pięćdziesięciu zadań, które są wyznaczane przez opiekuna, tzw. wieloryba.
- Gra miała powodować masowe okaleczanie się dzieci, a finalnie prowadzić do ich samobójstw. Media uparcie powtarzały tego newsa, ale nie podawały jakichkolwiek konkretów. Kiedy jednak w końcu bardziej dokładnie przyjrzano się sprawie, okazało się, że cała historia jest bliższa legendzie miejskiej, niż prawdzie. Oczywiście takie opowieści o młodych są intrygujące, ale dorabianie do nich interpretacji jest tak samo kuszące, jak i naiwne - twierdzi.
Dyrekcja szkoły w Ilford bezwzględnie potępiła mierzenie do siebie z udawanej broni i zagroziła, że ojcowie i matki uczniów, którym podobne gry przyjdą do głowy, będą wzywani do szkoły na rozmowę, by wyjaśnić, dlaczego ich pociechy oglądają produkcję, na którą są za mali.
Trudno wskazać serial, który spowodowałby masowe negatywne oddziaływanie na odbiorców. Wspomniane na początku dwie historie powiązane z "Dexterem" to przecież też przypadki typu "jeden na miliony widzów", w dodatku dotyczą najczęściej ludzi, którzy albo byli już na bakier z prawem, albo cierpieli na dolegliwości psychiczne. Problem w tym, że takie przypadki odbijają się głośnym echem.
ZEMSTA, KASA I ALKOHOL, CZYLI MOTYWY ZBRODNI
Mark i James Baigent, którzy zabili swojego przyrodniego brata Andrew, pojawili się w nagłówkach najważniejszych gazet. Jaki mieli motyw? Byli przekonani, że to z winy brata zachorowała i umarła na raka ich 55-letnia matka. Andrew w 1998 roku złożył bowiem zawiadomienie na policję, które pomogło mundurowym skazać Marka za próbę napadu z bronią w ręku. A to zdaniem braci mocno odbiło się na zdrowiu kobiety. Motyw zemsty już mieli. Z serialu kryminalnego "CSI" zaczerpnęli inspirację, jak jej dokonać.
Oczywiście, nie tylko Wielka Brytania ma swoich "telewizyjnych" morderców. W sierpniu 2016 roku światowe media obiegła informacja o 20-letnich Brittney Jade Dwyer i Bernadette Burns z Adelajdy, które zamordowały 81-letniego dziadka tej pierwszej na wzór ich ulubionego "American Horror Story".
Morderstwo było raczej nieudolne: dziewczyny pokłóciły się chwilę przed zadaniem ciosów. Dwyer w ostatniej chwili chciała się wycofać, ale Burns wpłynęła na nią, by zadała dziadkowi ciosy nożem w szyję oraz w klatkę piersiową. Stawką było 111 tys. dolarów, których nie znalazły przed przyjazdem policji. Sąd skazał obie na dożywocie.
Również w Polsce mieliśmy widzów, którym seriale zaszkodziły. Choćby 33-latka z gminy Okonek, który w 2018 roku chciał się wysadzić w powietrze w bloku zamieszkiwanym przez kilkanaście rodzin. Mężczyzna miał dwa promile alkoholu we krwi, a w głowie jedną ze scen oglądanego niedawno serialu, w którym zdesperowany bohater odkręcił butlę z gazem, a następnie odpalił zapalniczkę. Tak przynajmniej zatrzymany zeznawał przed policją, która uniemożliwiła mu wcielenie fikcji w życie. Nie potrafił przypomnieć sobie tytułu produkcji.
Ale opowieści w odcinkach inspirują nie tylko do zbrodni.
Pewien 21-latek z południa Włoch był fanem serialu "Lupin" – nowoczesnej wersji klasycznych książkowych przygód dżentelmena-włamywacza Arsene’a Lupina. Uważnie analizował poszczególne akcje tytułowego włamywacza granego przez Omara Sy, a potem postanowił, że pójdzie w ślady idola. Włamał się do baru w Lombardii. Jednak poszło mu odwrotnie niż Lupinowi: najpierw pokaleczył sobie rękę rozbijając szybę, a potem zabrał jedynie 21 euro i napój gazowany z lodówki. Więcej łupów nie był w stanie nawet przetransportować, bo ręka krwawiła i bolała go tak bardzo, że sam wezwał pogotowie. Początkowo szedł w zaparte w wersję, że sam jest ofiarą napaści, ale gdy przyjechała przesłuchać go policja, nic w jego opowieści się nie zgadzało. Wreszcie chłopak rozpłakał się i wyznał, że chciał być jak Lupin.
Czy skoro nawet osoby dojrzałe mogą dać się zbałamucić ekranową fikcją, to szczególnie powinniśmy być wyczuleni na to, co oglądają młodzi?
Kopiowanie wyzwań ze "Squid Game" zaobserwowano nie tylko na Wyspach Brytyjskich. Również w Belgii nauczyciele przyuważyli w szkołach niepokojący mechanizm znęcania się nad dzieciakami, którym nie udało się na placu zabaw wykonać zadań zaczerpniętych ze "Squid Game". Belgowie nie idą jednak w radykalne rozwiązania i zamiast zakazywać dostępu do serialu, proponują rzeczową rozmowę na temat zawartych w nim treści. O tym, że najważniejsza w takich sytuacjach jest właśnie rozmowa, przekonana jest również Martyna Harland, psycholożka z SWPS, która prowadzi badania nad kinoterapią.
"NIE MA SZKODLIWYCH SERIALI. SZKODLIWY JEST BRAK ROZMOWY Z DZIECKIEM"
- Uważam, że nie ma szkodliwych filmów i seriali, jest tylko brak rozmowy z młodymi ludźmi. Brak refleksji po seansie i poznawczej obróbki emocji. Bo tylko jeśli przełożymy sytuację oglądaną w filmie na nasze życie - ale w warstwie wyobrażeniowej, co nazywam "wglądem" - wtedy jesteśmy w stanie zajrzeć w siebie, dowiedzieć się więcej o sobie i wykorzystać film lub serial terapeutycznie. Dostrzec trudne, nieładne, skrywane kawałki siebie - mówi.
- Co nie znaczy, że mamy to robić w tak zwanym realu i modelować te zachowania, które tam zobaczyliśmy. To już jest konformizm. Nie oglądamy filmów po to, żeby kopiować zachowania innych ludzi i traktować je jako wskazówki co do tego, w jaki sposób sami powinniśmy zachowywać się, myśleć czy postępować. Oglądamy je po to, żeby poprzez filmowych bohaterów lepiej poznawać siebie - dodaje.
W dyskusji na temat problemu ze "Squid Game" pojawia również argument pokoleniowy. Przebój Netfliksa oglądają głównie przedstawiciele generacji Z, którzy od małego żyją z telefonem i laptopem przy nosie. Chętnie wskazuje się na zagrożenia płynące z tego, że nowe pokolenie ma mniej narzędzi do oddzielania fikcji i rzeczywistości, bo żyje w iluzji social mediów. Dowodem na to miał być odcinek, w którym pojawia się numer telefonu. Przypadkiem okazało się, że abonent o takim numerze rzeczywiście istnieje. Od dnia premiery odcinka ma odbierać od widzów ponad 4 tys. telefonów dziennie. Agnieszka Staszczak przeczy jednak temu twierdzeniu.
- Problem rozróżnienia między prawdziwym życiem a fabularną fikcją to temat, który co jakiś czas wraca i każde starsze pokolenie czuje się w tym aspekcie bardziej przenikliwe od następnego. W latach 90. podnoszono go w kontekście gier komputerowych - wtedy zjawiska dość nowego i często nie do końca zrozumiałego dla starszych pokoleń. Wszyscy, którzy mają wątpliwość, czy nastolatki z generacji Z odróżniają od siebie te dwie rzeczywistości, powinni po prostu wrócić pamięcią do własnych nastoletnich czasów i zadać sobie pytanie, czy sami kiedykolwiek mieli z tym problem - mówi.
Zwraca jednak uwagę na zasadność kategorii wiekowych, które zwłaszcza przez młodych widzów powinny być respektowane, bo niebezpieczne jest to, jak nieodpowiednie obrazy oddziałują na psychikę dziecka.
Psycholożka Martyna Harland przekonuje, że największy problem leży w tym, że młodzi ludzie nie potrafią nazywać swoich emocji i rozumieć samych siebie.
- To jest najważniejsze zadanie rodziców czy dorosłych - pomóc dziecku odkryć siebie, to kim jest i co czuje. Oddzielenie fikcji od realu to jedno, ale jeszcze ważniejsze jest dostrzeganie tego, co ja myślę i czuję. Wtedy żadna fikcja nie jest zagrożeniem - zaznacza i dodaje, że chciałaby, żeby w szkole był oddzielny przedmiot "Poznaj siebie", gdzie uczniowie rozmawialiby o swoich emocjach.
"CO CZUJESZ, WIDZU?"
- Szkoły powinny uczyć określania tego, kim jestem i co chcę robić w życiu. Umiejętności samokształcenia. I rozumienia swoich emocji i emocji innych ludzi. Empatii. A tego wszystkiego uczy rozmowa po filmie. Ale otwarta rozmowa, nie na zasadzie: "co chciał powiedzieć autor", tylko: "co czujesz, widzu?"
Agnieszka Staszczak zwraca uwagę, że dziś widzowie konsumują seriale i filmy zupełnie inaczej, niż jeszcze kilka lat temu, gdy triumfy święciły takie produkcje jak "Dexter", "Rodzina Soprano", "CSI" czy "American Horror Story". Przyciągały one przed ekrany miliony widzów, bo były jedyne w swoim rodzaju. Zanim rozpoczęła się era streamingu i oglądania, ile się chce i kiedy się chce, na kolejne odcinek czekało się przecież w napięciu przez cały tydzień, a popularność serii, która została hitem, utrzymywała się latami. Chętnie też wracano do już raz obejrzanych epizodów.
Dzisiaj jednak po tamtych nieodległych czasach zostało jedynie wspomnienie. Seriale mają znacznie krótszą żywotność i bardzo szybko jedne mody na oglądanie czegoś są wypierane przez kolejne.
- Dlatego nie przeceniałabym wpływu seriali na realne życia nastolatków, a już tym bardziej na życie młodych dorosłych. Serialowych produkcji adresowanych do tej grupy wiekowej z roku na rok jest coraz więcej, a ich wybór jest niesamowicie różnorodny. Dziś ogląda się dużo i szybko, często zarywając nockę na binge-watching. Przy takim tempie i takiej ilości pochłanianych treści trudno mówić o spójnym obrazie świata czy wzorcach postępowania, które mieliby sobie widzowie na podstawie serialu wyrobić - mówi Staszczak.
- Oczywiście niektóre seriale zyskują status topowych, a zaczerpnięte z nich motywy jako element popkultury przenikają do codziennego życia. Jednak jeśli już tak się stanie, to funkcjonują w niej raczej w charakterze czysto zabawowym. Przykładem mogą być nastolatkowie (ale nie tylko!), którzy ostatnio dokumentują na Tiktoku pieczenie ciasteczek ze "Squid Game", albo dzielą się z widzami własnymi komentarzami do serialowej fabuły. Każdy taki fenomen ma jednak swoją datę ważności i za chwilę uwagę młodych przykuje pewnie coś innego - uspokaja.
Co nie zmienia faktu, że "Squid Game" narobił historycznego zamieszania. W Korei Południowej tyle osób chciało go oglądać, że doszło do zakłóceń w dostawie internetu. Efekt? Firma telekomunikacyjna SK Broadband pozywa Netfliksa, na którym koreański serial został najpopularniejszą produkcją od początku istnienia platformy. Do tej pory rekord należał do "Bridgertonów", których uruchomiono z 82 mln kont. "Squid Game" podwyższył poprzeczkę do 111 mln kont.
Czyżby jednak "Squid Game", przy całej jego popularności i brutalności, należałoby raczej postrzegać nie jako realne zagrożenie mogące negatywnie uformować potężną grupę odbiorców, tylko jako scalający młodych ludzi - fenomen? To już funkcja cokolwiek pozytywna. Martyna Harland:
- Takie fenomeny budują wspólną przestrzeń dla młodych do doświadczenia i dzielenia się emocjami. Socjalizacja jest niezwykle ważna i dzieci czy młodzi ludzie chcą, muszą być razem, a takie fenomeny nas zbliżają. Inspirują do tego, żeby się na siebie nawzajem otworzyć. A ta podstawowa potrzeba nie jest dzisiaj zaspokojona, często siedzimy samotnie przed ekranem komputera, w ten sposób nie dotkniemy się emocjonalnie.
A jeśli już ktoś koniecznie chciałby wcielać w życie rozgrywki ze "Squid Game", to zawsze może wybrać się do Abu Dhabi, gdzie odbędą się rzeczywiste potyczki z serialu. Z tą różnicą, że tam uczestnicy będą zupełnie bezpieczni.