Amerykanie oglądają polskich aktorów. "Ultraviolet" dostał nowe życie
Nowe życie serialu to jedno. W Stanach produkcja ma zdecydowanie lepszy marketing. Dlaczego? W Polsce mało kto zwrócił uwagę, że historia inspirowana jest prawdziwymi wydarzeniami. Amerykańscy dziennikarze dokopali się tam, gdzie polskim rok temu nie chciało się grzebać.
23.08.2018 | aktual.: 23.08.2018 16:07
Długa jest i skomplikowana droga "Ultraviolet" z Martą Nieradkiewicz w roli głównej. To pewnie jeden z niewielu przypadków, gdzie historia wokół serialu jest znacznie ciekawsza niż to, co aktorzy i scenarzyści pokazali de facto na ekranie. Gdyby zapytać w Polsce, kto zna i jest fanem produkcji, zgłosi się pewnie niewielu. "Ultraviolet" w 2017 roku przeszedł niemal bez echa. Jedynym ciekawym wątkiem, który jako tako poruszano w mediach był fakt, że za produkcją stoją Amerykanie. A konkretnie Wendy West, która nawet udzieliła kilku wywiadów polskim dziennikarzom i opowiadała o tym, jaki mamy w kraju potencjał na ciekawe, mięsiste historie – m.in. w rozmowie z Wirtualnymi Mediami.
Serial promowano Martą Nieradkiewicz jako "gwiazdą młodego pokolenia" i Sebastianem Fabijańskim jako czołowym uwodzicielem w kraju nad Wisłą. Wendy West chwaliła się w tekstach opublikowanych w zagranicznych mediach, że "Ultraviolet" został ciepło przyjęty przez widzów i krytyków. Nie wiadomo, co czytała, bo większość recenzji, które można dziś odkopać w polskich mediach, nie jest raczej przychylna – delikatnie mówiąc.
"Problem z serialem AXN jest taki, że historii mamy tyle, co kot napłakał. Opowieść jest grubymi nićmi szyta, pretekstowa, nieciekawa – nie nurtuje, nie zachwyca, nie nakręca" – to fragment recenzji z popkulturyści.pl.
"Trudno oprzeć się wrażeniu, że Ultraviolet miał po prostu stanowić tło dla lokowania produktów, lecz nawet ono wychodzi komicznie. To takie “product placement po polskiemu”, równie godne pożałowania, co Krzysztof Ibisz poświęcający 1/3 każdego swojego wystąpienia w TańcuTańcu z Gwiazdami na zachwalanie internetu LTE w Plusie" – recenzował z kolei Damian Halik.
Wirtualne Media podawały, że średnia oglądalność 10 premierowych odcinków produkcji wyniosła 107 tys. widzów. Niewiele.
I tyle z sukcesów serialu w Polsce. Wrócił do świadomości internautów, gdy ogłoszono, że Netflix wykupił prawa do produkcji. Mamy sierpień 2018 roku, ponad rok od premiery, a serial hula po jednej z najbardziej popularnych platform streamingowych na świecie. I zwraca uwagę zagranicznych dziennikarzy.
Jak się to robi w Ameryce
"Ultraviolet" przeżywa właśnie drugie życie. Lepsze, tak się przynajmniej wydaje. Nawet pisze się jakoś ciekawiej o serialu w zagranicznych mediach, niż zrobiliśmy to my – dziennikarze z Polski. Choć gra aktorska ta sama, to cała otoczka wokół serialu bardziej interesuje. Trudno powiedzieć, z czego to wynika. Amerykańscy dziennikarze od razu zwrócili uwagę, że serial oparty jest częściowo na prawdziwych historiach.
Leah Thomas w swoim artykule opublikowanym na portalu "Bustle" przyznaje, że serial jest idealną propozycją dla tych, którzy wierzą, że w sieci można znaleźć odpowiedź na wszystkie, nawet najtrudniejsze sprawy. I od razu zadaje pytanie, ile w "Ultraviolet" prawdy.
Serial opowiada historię Oli (w tej roli Marta Nieradkiewicz), która jest świadkiem morderstwa. Widzi spadającą z wiaduktu kobietę. Policja zamyka sprawę twierdząc, że to było samobójstwo. Ola w to nie wierzy i zaczyna swoje własne, amatorskie śledztwo. Trafia na grupę internautów, którzy rozwiązują różne kryminalne sprawy. Nazywają się Ultraviolet.
Leah Thomas w swoim artykule zwraca uwagę, że polski serial i historia Oli, przypomina nieco to, co przeszła w życiu producentka Wendy West. Ta w felietonie dla "Variety" ze stycznia 2018 roku pisała: "Pewnie najlepszą pracą w życiu była możliwość tworzenia ‘Dextera’ dla Showtime. Pomiędzy sezonem 7 i 8 mój przyrodni brat został zastrzelony. To było przerażające, być wciągniętą w policyjne śledztwo, po tym, jak przez 20 lat pisałam o nich scenariusze. Część rzeczy była podobna: zawiadomienie, autopsja, pogrzeb. Reszty w życiu bym sobie nie wyobraziła".
West pisze, że śledztwo pochłonęło kompletnie jej rodzinę i wszyscy stali się "prywatnymi detektywami", zdeterminowanymi do tego, by samemu rozwiązać sprawę. Producentka do dziś nie wie, dlaczego jej przyrodni brat został zastrzelony. Przyznaje, że właśnie tak narodził się pomysł na pilotażowy odcinek serialu, a główna bohaterka przypomina ją samą, szukającą sprawiedliwości i odpowiedzi.
Więc w założeniu historia sprzedawana przez West w serialu była świetna. W dodatku inspiracją była jeszcze książka Debory Halber – The Skeleton Crew. Znana w USA dziennikarka rozmawiała z osobami, które zajmują się właśnie takimi dochodzeniami na własną rękę i zrzeszają się w różnych grupach w sieci. Tak podana wytwórni Fox historia od razu się sprzedała. Potem Sony postanowił przekazać pomysł na serial globalnej sieci. W końcu pod nazwą "Ultraviolet” trafił do produkcji w Polsce. Teraz wrócił do macierzy – można powiedzieć.
CSI – wersja amatorska i online
To, co wydaje się dziś jednak najciekawsze, a zwrócili na to uwagę amerykańscy dziennikarze, to właśnie te inspiracje. Szczególnie książka Halber i spisane przez nią historie. Okazuje się, że takich samozwańczych Sherlocków Holmesów w sieci jest mnóstwo.
- Na temat natknęłam się przypadkiem. Zobaczyłam zdjęcie w "The Globe". Myślałam, że to zwykłe zdjęcie rudowłosej kobiety, trochę przypominającej Mona Lisę swoim uśmiechem. Okazało się szybko, że to była cyfrowa rekonstrukcja ofiary morderstwa z 1974 roku. Nie mogłam uwierzyć, że ta kobieta przez tak wiele lat nie odzyskała tożsamości. Nie myślałam, że to możliwe. Potem zrozumiałam, że ona nie jest jedyna. Według Narodowego Instytutu Sprawiedliwości było w tym czasie 40 tys. niezidentyfikowanych ofiar w całym kraju – mówiła w rozmowie z "Boston Globe" autorka książki.
Wkręciła się w temat. Zaczęła szukać w sieci informacji o podobnych sprawach. Tak natknęła się na grupę anonimowych internautów, którzy spędzali godziny, próbując ustalić, kim są różni zaginieni ludzie. Woluntarystycznie.
Halber zaczęła korespondować z "detektywami", wielu przekonała do spotkania. Może się komuś wydawać, że to ludzie, którzy zwyczajnie nie mają co robić w życiu, tylko siedzą przed komputerem i pasjami czytają o morderstwach. Może się wydawać, że to wariaci, którzy żyją tymi kryminalnymi zagadkami, co brzmi dość przerażająco. Ale Deborah jest nimi zafascynowana. Pokazuje "detektywów" jako niesamowitych ludzi z pasją, którzy za darmo, bezinteresownie pomagają rodzinom odnaleźć zaginionych bliskich. Nawet jeśli ci bliscy już nie żyją, mogą przynajmniej ich pochować.
Halber opisuje na przykład historię mężczyzny, którego zamordowano lata temu. Jego popiersie znaleziono zabetonowane, oddzielone od reszty ciała.
Zdjęcie twarzy policja opublikowała na Doe Network – działającym do dziś portalu, na którym zbierane są informacje o zaginionych ludziach i niezidentyfikowanych ofiarach. Internetowa detektyw przedstawiająca się jako Ellen Leach trafiła na to zdjęcie. Przez kilka lat próbowała ustalić, kim może być mężczyzna. Jakimś cudem udało jej się odszukać inne zdjęcie opublikowane w gazecie przez rodzinę zaginionego. Nazywał się Greg May. Był ogromnym miłośnikiem wojny secesyjnej – miał pokaźną kolekcję pamiątek z tamtego okresu. Któregoś dnia Greg po prostu przepadł. Rodzina szukała go miesiącami, policja była przekonana, że został zamordowany.
Ellen zgłosiła się na policję i pokazała zdjęcie z Doe Networdk jednemu z funkcjonariuszy. Przekonała go, że jest pewna, że znalezione ciało to właśnie zaginiony May. Kilka dni później dentysta potwierdził, że to było rzeczywiście popiersie Maya. Rodzina w końcu mogła go pochować. W tym akurat wypadku Ellen została wynagrodzona. Wcześniej rodzina wyznaczyła nagrodę dla osoby, która pomoże odnaleźć mężczyznę. – Będą jej pewnie dozgonnie wdzięczni. Do dziś dostaje od nich kartki na Boże Narodzenie – powiedziała Halber w rozmowie z "CS Monitor".
Inna sprawa opisana przez Halber? Historia tzw. Tent Girl. Jej ciało policja znalazła w maju 1968 roku. Było zawinięte w materiał używany do okrywania namiotów. Funkcjonariusze szybko się poddali i nie odnaleźli sprawcy. Ba, nawet nie wiedzieli, jak dziewczyna ma na imię. Pochowano ją na Georgetown Cemetery, a na nagrobku napisano tylko "Tent Girl". Straszne? Owszem.
Dokładnie 30 lat później udało się ustalić, kim była i jak się nazywała. Barbara Ann Hackmann Taylor. A wszystko dzięki Toddowi Matthewsowi, który zainteresował się sprawą, gdy przeczytał o niej w sieci. Taylor miesiącami zbierał różne tropy, które znajdował online. Trafił na policyjny raport o zaginięciu dziewczyny niedaleko Georgetown. Przesłał dokumenty jej rodzinie, ci przyznali, że to może być ich krewna. Niedługo później przeprowadzono ekshumację, badania DNA, które potwierdziły tożsamość dziewczyny.
Matthews po tak potężnym sukcesie założył właśnie Doe Network, by pomagać innym rodzinom.
Doe Network działa i bez problemu można odwiedzić ich stronę internetową, poczytać o poszukiwaniach. Przez lata podobnych stron namnożyło się w sieci. Pod hasłem "websleuths" (w wolnym tłumaczeniu to „detektywi z sieci”) można znaleźć jeszcze kilka innych forów internetowych. Mają spisane zasady działalności i publikowania informacji, są linki do zamkniętych grup dla detektywów i osobne dla rodzin. Na Facebooku podobnych miejsc też nie brakuje. W Polsce mamy m.in. "Zaginionych bez śladu". Kilku osobom udało się już pomóc.
Trzeba przyznać, że to perfekcyjna inspiracja do niejednego serialu. CSI wersja amatorska. I jak widać sprawnie działa. Marketingowcy zajmujący się promocją "Ultraviolet" w Polsce mogą pluć sobie w brodę. To był potencjał. A mało kto o tej produkcji usłyszał. Szkoda. Pomijając oczywiście kwestie samego aktorstwa i scenariusza. Amerykanie zafascynowani takimi historiami pewnie znacznie lepiej przyjmą "Ultraviolet". Tylko wyników oglądalności nie poznamy. Netflix nie publikuje takich danych. A szkoda. Z ciekawością zobaczylibyśmy, ilu Amerykanów wciągnęli polscy aktorzy.