Kamil Durczok: nie jestem żadnym bandziorem, tylko normalnym człowiekiem z krwi i kości.
Kamil Durczok postanowił opowiedzieć opinii publicznej o tym, jak wyglądał jego punkt widzenia na głośną aferę, w której mimowolnie odegrał główną rolę. Półtora roku po głośnych publikacjach "Wprost", oskarżeniach o mobbing i molestowanie seksualne, które doprowadziły do zwolnienia z "Faktów", dziennikarz wraca do telewizji. Wydaje też książkę, w której zdradza, co się z nim działo w ostatnim czasie, przyznaje się do wielu błędów i słabości.
24.10.2016 | aktual.: 24.10.2016 14:45
Aleksandra Pajewska: Po co powstała taka książka? Czy to jest potrzebne, czy potrzebne teraz i właściwie dla kogo?
Kamil Durczok: To jest dłuższa historia. Tej książki miało nie być – ona była elementem mojej terapii. Pisałem różne rzeczy stając na nogi po tym wszystkim, co się wydarzyło w lutym i w marcu ubiegłego roku. Pani terapeutka powiedziała mi, że są takie elementy, które się spisuje, nie przerabia się ich tylko w głowie, trzeba je przeczytać jeszcze raz i przepracować… Jak to wydrukowałem, okazało się, że jest tego sporo. Na podłodze leżało kilka stosów papieru. Wtedy pomyślałem, że to jest materiał na książkę, ale jeszcze nie zadawałem sobie pytania „po co?”.
Próbowaliśmy z przyjaciółmi znaleźć sposób na to, jak to ułożyć, ale ostatecznie doszedłem do wniosku, że w ogóle nie należy tego układać. Po prostu to ma wyglądać tak, jak wygląda. Pomyślałem że warto to wydać nie tylko dlatego, że zaczęli się do mnie zwracać o to różni ludzie i różne wydawnictwa, bo czuły w tym biznes… ja z resztą też, czego wcale nie ukrywam. Wiedziałem, że mój zakaz konkurencji się kiedyś skończy, a ja muszę z czegoś żyć. Mam rodzinę, dziecko na studiach. Marianna, mój syn i przyjaciele, o czym piszę w książce, to mój największy kapitał życiowy.
Potem pomyślałem sobie, że przez 1,5 roku narrację w sprawie, która wywróciła mi życie do góry nogami, prowadzą plotki z różnych środowisk, przecieki z sali sadowej, Twittery Latkowskiego i Majewskiego, oraz ci, którzy nie do końca są mi przychylni. Doszedłem do wniosku, że nie mam żadnego powodu, ani żadnego oporu, żeby ludziom, którzy nie wiedzą co o tym wszystkim sądzić, a myślę że jest ich spora grupa, przedstawić swój punkt widzenia. Nie tylko na to, co się wydarzyło, ale także na to, co robiłem w życiu, czego się wstydzę. Jasne, w pewnym sensie ekshibicjonistycznie. Ale także po to, żeby ci ludzie tak samo jak wiedzieli kiedyś o tym, że chorowałem i dlatego miałem „łysy łeb”, tak teraz wiedzieli, że ten facet nie jest święty, robił różne niefajne rzeczy, których się wstydzi w życiu. Ale nie jest żadnym bandziorem, żadnym molestantem, żadnym mobbingowcem, tylko normalnym człowiekiem z krwi i kości, który popełnia błędy, ale też się ich wstydzi. A prócz tego zrobił w życiu wiele fajnych rzeczy.
Przestałem mieć wątpliwości, czy ta książka się powinna ukazać. Złożyłem ją w jednym z wydawnictw.
Mówi pan o tym, że narracja była jedynie z tej drugiej strony. Ale przecież pan też mógł udzielić komentarza, wypowiedzieć się na łamach prasy…
Nie mogłem. Nawet nie do końca teraz wolno mi mówić, dlaczego. Można się domyślić, że zapisy w umowie z ówczesnym pracodawcą były dość jasne. Ale większy problem miałem z tym, że jestem z tej szkoły prawniczej, która mówi o tym, że nie komentuje się wyroków przed ich prawomocnym orzeczeniem. To dotyczy też tego, co się dzieje w procesie. A oprócz tego - żeby było jeszcze weselej - obydwa procesy były i są tajne. Ten, który im wytoczyłem za tę "prywatkę" już wygrałem - w pierwszej instancji oczywiście, bo to jeszcze nie jest prawomocny wyrok, jeszcze jest apelacja, ale liczę, że sąd uzna argumenty pierwszej instancji. Oczywiście w tym przypadku ja chciałem prywatności, bo to było coś tak obrzydliwego, że nie widziałem żadnego powodu, żeby to roztrząsać na oczach całej Polski. Natomiast ja chciałem jawności tego drugiego procesu - tego dotyczącego oskarżeń o molestowanie. Ja tam naprawdę nie mam niczego do ukrycia. Chciałem, żeby ten proces toczył się przy drzwiach otwartych. Na każde ze stwierdzeń, które tam padały, ja wiedziałem, jak mógłbym reagować. Ale druga strona poprosiła o utajnienie tego procesu. W związku z czym moje możliwości wypowiadania się przez te 1,5 roku były dla mnie więcej niż ograniczone.
Z tego co pamiętam, argumentacja o utajnieniu dotyczyła obawy o zeznających świadków...
W pierwszej wersji strona przeciwna powołała około 100 świadków.
Nawet ja dostałam wezwanie, a właśnie się poznaliśmy. Do dziś zachodzę w głowę, dlaczego. Może wystarczyło być dziennikarką?
Naprawdę!? No to widzi pani, jaki to absurd. Oni nic nie mieli, szukali kogoś, kto wreszcie na tego Durczoka coś powie. Oni nic nie mieli, bo mieć nie mogli.
Ja nie byłem święty, rozstałem się z żoną, miałem kilka partnerek, z jedną z nich naprawdę chciałem sobie ułożyć życie, nie wyszło nam z różnych powodów. Ale nigdy, do cholery, nie miałem nic wspólnego z molestowaniem! Jak człowiek nie znalazł szczęścia, potem go szuka, w bliższym lub dalszym otoczeniu, to nie ma w tym niczego złego. Z tego typu związków jest w TVN kilka małżeństw.
Jak w każdej redakcji, czy nawet każdej firmie...
Dokładnie. Niewiele mogę mówić na ten temat, bo rozprawa zaczęła się jawnie, po czym została utajniona po pierwszych zeznaniach świadków.
Książka "Przerwa w emisji" wychodzi pod koniec października. Wielu ludzi spodziewa się w niej rozliczenia afery - soczystych szczegółów. Nie boi się pan, że się zawiodą? Że powstanie jeszcze więcej pytań? Publikacja mówi głównie o pana pracy i depresji.
Ja się w związku z tą książką niczego nie obawiam. Nie była pisana intencjonalnie. Na początku terapeutycznie, a potem żeby ktoś poznał mój punkt widzenia i sam go sobie ocenił. Jakbym ja tu napisał, że np. tego sms-a nie wysłałem na pewno, a tamten poszedł tu, a tu się pomyliłem... To by po pierwsze nie było w porządku w stosunku do tego, co się dzieje w sądzie. To jest ciągle przedmiotem procesu, który się toczy i jeszcze trochę potrwa. Po drugie - to by właśnie prowokowało do takich opinii typu "Durczok się wybiela".
To jest opowieść o facecie, któremu się strasznie dużo rzeczy w życiu udało. Który daleko i wysoko zaszedł, zrobił w życiu mnóstwo fantastycznych, zawodowych projektów. Każdemu życzę chociaż jednej dziesiątej tego, co mi się udało zrobić, gdzie mi się udało być, z kim rozmawiać itp. Ale też o facecie, który jest taki sam, jak 90 proc. z nas. Ma swoje wady, zalety.
Jeden za dużo pije, drugi za dużo gada, trzeci za dużo biega. Ja mam swoje grzechy, mam zachowania, z których nie jestem dumny. Mam też ludzi, także w zespole, o których dzisiaj wiem, ze mięli prawo poczuć się skrzywdzeni. Ja ich nie krzywdziłem intencjonalnie. Ten obraz tyrana, który się pojawiał w mediach... Jasne, byłem zdecydowanym szefem, cholerykiem, wiedziałem czego chcę. Duża część zespołu podzielała mój punkt widzenia.
Będę powtarzał to do znudzenia - tak, jak potrafiliśmy się na siebie w grupie 5-6 osób wydzierać, oni na mnie, a ja na nich, tak zawsze wiedzieliśmy, że na końcu jest program, wiedzieliśmy też zawsze, kto z nas najbardziej przegiął i w związku z tym ta osoba przychodziła po "Faktach", mówiła "pojechałem za grubo". Ja też często to mówiłem. To jest punkt widzenia, który nie każdy z członków zespołu musiał podzielać.
Są ludzie o innej wrażliwości, delikatniejsi. Ja nie miałem prawa, a wyznawałem niestety przez długi czas taką filozofię, że to nie jest obóz dla zuchów, ani nawet harcerzy, tylko żołnierzy, naprawdę komandosów. Mają pracować ludzie o odpowiedniej odporności. Ale teraz wiem, że to nie prawda. Mieli wiele różnych talentów, ale nie mięli takiej odporności.
Cały ten rozdział w książce, w którym ja się do tych błędów przyznaję, jest tak naprawdę dla nich napisany. Żeby nie myśleli, że dzięki ich zeznaniom przed komisją pozbyli się Durczoka z firmy, i ja w związku z tym mam jakiś żal.
Nie chcę, żeby ktoś myślał, że uważam to za temat zamknięty i nie było o czym mówić. Było o czym mówić.
Komisja też uznała, że było. Za to nie zgodziła się z nią Państwowa Inspekcja Pracy, która stwierdziła jednak, że nie było przestępstwa.
Jak pani wie, również prokuratura stwierdziła, że nie było.
To co właściwie stwierdziła ta komisja, czemu jej opinia była inna?
Na to mam akurat bardzo prostą odpowiedź. To był zwyczajny sąd kapturowy. Przed komisję przychodził każdy, kto został wezwany i mówił co chciał. Na samym końcu został wezwany, a właściwie zaproszony, Durczok. Ja byłem wtedy jakieś 5 dni po szpitalu, w naprawdę nie najlepszej formie. Ale pojechałem. Zadzwonili dzień po moim wyjściu ze szpitala. Zostałem zaproszony do jednego z biurowców w Warszawie, bo żeby zmylić tropy dziennikarzy, to się odbywało poza siedzibą firmy. Maglowali mnie przez sześć godzin. Odpowiedziałem na wszystkie pytania, powiedziałem, że rozumiem swoją obecność jako próbę wyjaśnienia.
Już wtedy było chyba jasne, że nie ma powrotu do "Faktów"?
Jasne. Dla mnie to było oczywiste, że już nie wrócę do zespołu. Łudziłem się, że wrócę do firmy. Że te 10 lat, które tam zostawiłem spowoduje, że zostanę inaczej potraktowany. Ale to nie ma znaczenia - TVN jest dla mnie rozdziałem zamkniętym.
Wyszedłem z komisji przed północą, a następnego dnia rano dostałem telefon z zaproszeniem do prezesa. Wiedzą, że jestem na zwolnieniu lekarskim, ale proszą, o ile jest taka możliwość, o spotkanie. Zgodziłem się.
Co tam się działo powiedzieć nie mogę. Ale ja nie dostałem nawet egzemplarza tego, co ustaliła komisja. Nie wspominając o tym, żeby móc się ustosunkować do tego. A to jak pamiętam, jeden z filarów prawa. Od czasów prawa rzymskiego…
Czyli tak właściwie, teoretycznie, mógłby pan pozwać i TVN.
Mógłbym. Tylko po co? Prawnicy mówili mi, że pewnie bym wygrał. Ale wiedziałem, że i tak nie wrócę.
Każde pytanie, jakie padło na tej komisji, miało swojego autora, którego ja identyfikowałem po pierwszych trzech słowach. Dokładnie wiedziałem, jaka stoi za tym historia. Kto to opowiedział komisji, jaka była prawda.
Było dużo zarzutów, które były prawdziwe. Żeby było weselej, nie miały nic wspólnego z molestowaniem, a nawet nic związanego z mobbingiem. Dotyczyły bardziej, nazwijmy to, "tajemnic męskiej szatni". Jak wyjeżdżaliśmy z chłopakami na dokumentację techniczną, to trzy dni ciężko pracowaliśmy, a potem na dzień przed odlotem, w Moskwie, daliśmy ostro w palnik. Podobnie było w Nowym Jorku. Tak odreagowywaliśmy. I znalazł się ktoś, kto uznał, że to może obciążyć Durczoka.
Wiele osób z pewnością się zastanawiało - co takiego wyszło na komisji, co nie miało znamion przestępstwa, a było powodem do zwolnienia.
Bardzo proste - powodem do zwolnienia była afera wokół Durczoka. TVN był kilka dni przed sprzedażą. Największą transakcją na polskim rynku medialnym.
Pojawili się Amerykanie.
Ja to nawet gdzieś tam rozumiem - oni nie chcieli mieć takiego problemu jak Durczok na pokładzie. A przejmując TVN z Durczokiem mieliby taki problem. Dlatego Szwajcar był tak bezwzględny w rozmowie ze mną.
Ale, oczywiście teoretyzując, czy to by nie wyglądało lepiej, gdyby nowy właściciel po prostu już po zakupie postanowił podjąć decyzje personalne? W końcu każdy ma do tego prawo.
Bardzo jest mi ciężko powiedzieć "co by było, gdyby". Po tym jak rzuciłem im na stół wyniki badania wariografem, które jednoznacznie pokazywały, jak było - a tam były dokładnie takie pytania jak "czy kiedykolwiek powiedział pan do swojej pracownicy..." i tam padały te obrzydliwe słowa, wyniki były jednoznaczne. Nie było żadnych wątpliwości, badania przeprowadzał biegły sądowy, nie żaden wynajęty prywaciarz. Byłem przekonany, że jak im to dałem na koniec - bo trzymałem to jako swoistego asa - walnąłem tym na stół, to że jest po sprawie. Ok, pomyślimy sobie gdzie teraz tego Durczoka wrzucić, ale że udowodniłem swoją niewinność.
Swoją drogą, nikomu nie życzę badania wariografem. To jest potworny stres, coś nieprawdopodobnego. Padają takie pytania...
Komisja to był sąd kapturowy i to mnie w tym wszystkim zabolało najbardziej. Temat jest zamknięty. Ja rozumiem powody, dla których ta atmosfera się zrobiła taka gęsta. Facet, który kierował wtedy firmą, to nie był ani jej twórca, ani współtwórca, tylko wynajęty gość, który miał pilnować jej finansów i doprowadzić do sprzedaży. Nie mam do niego żadnych pretensji, choć potraktował mnie jak tabelkę w Excelu.
Do dwóch osób mam pretensję i o tym piszę w tej książce. Kurczę, np. gdybym się dowiedział, że dowolny dziennikarz "Faktów" łazi, kabluje, kłamie, kontaktuje się z bezpośrednią konkurencją, sprzedaje nastroje w zespole, krótko mówiąc - musi wylecieć. Ale wiem o tym, ile wcześniej włożył pracy, jakie robił materiały. I po tym łapię go, mówię mu: jesteś kawał gnoja, ale za te parę lat, kiedy pracowaliśmy wspólnie, włożyłeś w to furę zdrowia i swojej rodziny, bo ona zawsze cierpi najbardziej, to ja ci dziękuję. Nie wyobrażam sobie tego inaczej - mi właśnie takiego telefonu z podziękowaniem zabrakło. Dzisiaj już prawie nie myślę o TVN. Muszę powiedzieć, że już nawet przejeżdżam obok budynku i nie patrzę, czy pali się światło w moim gabinecie. Jeśli w ogóle myślę, to trochę mnie to martwi. Ale tylko to - cała reszta to rozdział zamknięty.
Czytając książkę można dojść do wniosków, że w punkcie kulminacyjnym chciał pan odejść z firmy. Pojawiła się depresja. A jednak rozstanie z TVN nastąpiło w zupełnie innych okolicznościach. Gdyby to wszystko się nie wydarzyło, to czy i tak ta współpraca z TVN musiała się skończyć?
Nie. Nie skończyłaby się. Tam jest taki fragment o tym, że ta praca jest jak zamknięcie w złotej klatce. Nie odchodzi się stamtąd. Strasznie trudno byłoby znaleźć taką chwilę na złapanie refleksji, że to nie może tak trwać. Ile się wkłada nerwów, emocji, jak się je odreagowuje, jak cierpi na tym najbliższe otoczenie - złapanie takiego momentu, kiedy jest się w tym kieracie, jest praktycznie niemożliwe. Trzeba wysiąść z tego pociągu, albo zostać wyrzuconym tak jak ja, żeby zobaczyć, że jak się nie przyhamuje, to się rozpieprzy na pierwszym zakręcie.
Ciężko pokusić się o stwierdzenie, że to co pana spotkało ma jakiekolwiek dobre skutki...
Nie. Ma same złe.
Ale z tej książki trochę wyłania się taki wniosek. Uporał się pan z problemami, zdiagnozował i zaczął leczyć depresję, w rodzinie wiele się poprawiło. Pojawiły się nowe wyzwania zawodowe.
Używa pani bardzo trafnego i chyba jedynego słowa, którego można użyć w tej sytuacji - to jest słowo wniosek. Tak, ja z tej sprawy sobie wyciągnąłem kilka wniosków. Do niektórych doszedłem bardzo szybko, inne wymagały wielu godzin pracy. Te wnioski powodują, że jestem dzisiaj trochę innym facetem. Piszę między innymi o tym, ta książka też po to powstała, żeby ludzie zdali sobie sprawę, że trzeba się zastanowić, jak się nie dać doprowadzić do takiej sytuacji, w której już tylko takie dramatyczne okoliczności mogą przynieść refleksję. Nikomu nie życzę takiego scenariusza, który mi się przytrafił. Bo był potworny.
To były dla mnie genialne lata, 10 fantastycznych lat. A to, że po drodze rodziło się we mnie coś, co potem przybrało kształt depresji, to ja musiałem zostać wypchnięty z tego pociągu, żeby się zorientować. Jak mi żona pierwszy raz powiedziała, to jak zwykle popukałem się w głowę.
W książce pojawia się też ciekawa klamra - przy odejściu z TVP jedyna osoba, która nie bała się iść z panem na obiad to była Nina Terentiew. Teraz startuje pana nowy program - u Niny, w Polsacie. Jak to się stało, że pani Terentiew ma do pana taką słabość?
Nie wiem, nie mam pojęcia, jak to się stało (śmiech). Właściwie jeszcze nie mieliśmy okazji, by o tym porozmawiać. Zdążyłem poznać zespół Polsatu News i Polsatu Wydarzeń, oraz mój najbliższy, kilkuosobowy zespół - bardzo fajny. Na Ostrobramską na spotkanie z Niną dopiero się wybieram. Jeśli mnie zaprosi (śmiech).
Pytam, bo w polskim show-biznesie istnieje taka opinia, że pani Terentiew ma słabość do ludzi, i jak już ktoś jej się spodoba, to zawsze pomoże. Czy to jest tak, że upatrzyła sobie Kamila Durczoka i czekała, żeby go przejąć?
Nie wiem (śmiech). Dla mnie partnerem bezpośrednim w rozmowach był szef informacji w Polsacie. Nie wiem, którędy tam chodziły decyzje i się nad tym nie zastanawiam. Ale wiem, że bardzo się ucieszyłem, kiedy pojawiła się ta propozycja. To oznaczało, że ktoś o mnie jeszcze myśli w tym kraju w kategoriach rynkowych.
A była taka myśl, że już nigdy nie wróci pan to telewizji? Że nikt nie odważy się zatrudnić Durczoka?
To akurat nie. Przed Polsatem były dwie inne propozycje (śmiech). Jedna z nich pojawiła się błyskawicznie, jeszcze się nie zaczęły procesy nawet. Ale u mnie w głowie była taka myśl, że może to koniec z telewizją.
Od razu wiedziałem, że powstanie portal "Silesion". To był mój pomysł, który miałem jeszcze z Darkiem Kmiecikiem, kiedy zauważyliśmy, ile materiałów ze Śląska marnuje się w TVN i TVN24. Potem Darek zginął, 23 października 2014 roku.
Jak odszedłem z TVN w okolicach marca, to przez długi czas w ogóle o niczym nie myślałem, tylko stawałem na nogi. A potem ten pomysł portalu powrócił. Ale telewizja?
Po drodze były inne pomysły. Dostałem bardzo ciekawą propozycję, ale bardziej PR-owską, z jednego z naszych sąsiednich krajów. Przez chwilę zastanawiałem się też nad biznesem, bo dwóch moich przyjaciół potrzebowało kogoś z takim zmysłem prezentacji, wizerunku...
Przepraszam że to powiem, ale Kamil Durczok, tuż po tej aferze, jako spec od wizerunku? To brzmi raczej karkołomnie.
Mogę powiedzieć, że wręcz przeciwnie! (śmiech) Na własnym przykładzie zobaczyłem, gdzie są zagrożenia i jak z absolutnych bzdur można uszyć taką historię. To bardzo cenna lekcja, więc jeśli chodzi o rolę sapera i wykrywacza min, to akurat uważam, że trafiony pomysł.
Pojawiały się też takie propozycje, które wiązały się z wyjazdami z domu na dłużej. Ale jak już wróciłem do tych Katowic, to czułem się tak szczęśliwy... Nie to, żeby mi się w Warszawie nie podobało - piękne miasto, dużo dobrego mnie tu spotkało, ludzie mnie fajnie przyjęli, wszystkie sukcesy i większość nagród tu mnie spotkało. Kocham to miasto, moje drugie miasto, ale Katowice to jednak ten heimat, dom. Ja nie chciałem stamtąd wyjeżdżać, dlatego ten "Silesion" wydawał mi się taką bezpieczną platformą.
Teraz Polsat. Ale oczywiście mówi się, że ten jeden program, to dopiero początek...
Tak, wiem o czym się mówi.
Te plotki pojawiają się od dawna. Ponoć w Polsacie padł na ludzi blady strach, zaczęli się bać o pracę i o nowe porządki...
Nie umiem odpowiedzieć, na ile te plotki się prawdziwe. Pewnie część tak. Ale też tak się składa, że mam w Polsacie wielu znajomych z różnych poprzednich miejsc pracy, z nimi witałem się bardzo serdecznie.
Polsat uchodzi za rodzaj bezpiecznej przystani między TVP a TVN.
Ale też muszę powiedzieć, i to nie jest kokieteria wobec nowego pracodawcy, że my w "Faktach" bardzo dokładnie obserwowaliśmy "Wydarzenia". I tak jak nasz wykres oglądalności był krzywą, która szła do góry, ale poszarpaną, tak Polsat i "Wydarzenia" były jedynym programem, który szedł równiuteńko do góry. Wolniej, ale w swoim tempie. Tam była ogromna praca wykonana. Ja bym tego Polsatu jako takiej "przystani" nie lekceważył.
Wręcz odwrotnie. Teraz wielu widzów, również ze względów politycznych, wybiera Polsat. Kojarzy się z inną linią, niż TVN. Czy w związku z tym pan planuje coś zmieniać w swojej pracy?
Ja się nie zmieniam jako dziennikarz. W "Faktach" dostrzegaliśmy, że PiS jest ugrupowaniem, które ma chrapkę na demokrację i chce ją zrobić według własnego widzimisię. Dostrzegaliśmy w tym zagrożenie i być może z tego się wzięła taka opinia "pisożerców". Ale robiliśmy to uczciwie, nie udawaliśmy, że jest inaczej. Choć przypomnę, że chyba najtrudniejszy wywiad, jaki przeprowadziłem w swojej karierze, był z Ewą Kopacz.
Ja nie będę innym Durczokiem, będę dalej męczył o odpowiedzi na pytania, które nie są agresywne, ale są ważne. Chce na nie uzyskać odpowiedź, a nie przekaz dnia, który ktoś rano wysłał sms-em.
Wydając tę książkę na pewno ma pan świadomość, że wszędzie pojawią się nagłówki, ze Kamil Durczok przyznaje się do depresji. Dużo jest też w tej publikacji o życiu prywatnym - na pierwszej stronie dedykuje pan książkę "Mariannie, kobiecie, na którą nigdy nie zasłużyłem". W prasie i tak już trwają podchody do tematu "czy wrócił do żony".
Powiem z wielkim, złośliwym, pełnym zadowolenia uśmiechem: to moja prywatna sprawa! Niech to nikogo nie obchodzi. Niech sobie robi co chce, pisze co chce, jeśli naruszy moje dobra osobiste, to wylądujemy w sądzie. Jeśli nie - to nie. Natomiast jedno jest pewne - rozmawialiśmy z żoną, czy tę książkę wydawać czy nie. Marianna stała na stanowisku, że należy napisać swoją wersję. Nie tych wydarzeń, a swojego życia. Pamiętam, jak byliśmy na spacerze z psami, gadaliśmy o tym, co się zacznie dziać. Powiedziałem: Marianna, musimy sobie odpowiedzieć na jedno pytanie - czy jesteśmy na to gotowi? Wychodzi na to, że tak.