Felieton: Serialoholicy na odwyku
Mam na imię Hanka, mam 35 lat (to straszne) i jestem serialoholikiem. Tak nie wstydzę się do tego przyznać. Jestem z natury wierna, szybko się przywiązuję, nie lubię rozstań. Dlatego serial filmowy, to dla mnie idealna forma (nie za trudna, nie za łatwa). Mogę się bohaterem zżyć, nie zwiewa mi za szybko z pola widzenia, ma czas mnie zaskoczyć. Bo ja cierpliwa jestem, dodatkowo. Mówiłam już? Spokojnie poczekam, aż zła Alexis zmieni się w siostrę miłosierdzia (lub genialny lekarz pozszywa rozszarpaną przez krokodyla kobitę, zmieniając w super modelkę).
Lubię seriale. Lubię kiedy ten moment kiedy zaczynają człowieka wciągać. Lubię kiedy zaskakują zmieniając ustalony w pierwszym odcinku wzór. Zaskakują z odcinka na odcinek. Trzymają w napięciu. Bo taka jest ich rola prawda? Budować napięcie, fundować jazdę bez trzymaki (głową w dół), po to by w najbardziej podniecającym momencie ucinać i kazać czekać na następny odcinek (tak, że walimy pilotem w stół krzycząc: „ale jak to tak, i co? I co? I co dalej!!”).
06.11.2007 15:36
No. A ponieważ oglądam, co się da z produkcji zachodnich (raz lepszych, raz gorszych, czasem świetnych), a naprawdę mam dużo dobrej woli, i lokalnego patriotyzmu ("morzeee nasze morzeee będziem ciebie wiernie strzec"), to co jakiś czas daję szansę naszym rodzinnym, polskim produkcjom. Niech ją mają. A nuż. Niech mnie oszołomią (oj głupia ja, oj głupia).
W gruncie rzeczy przecież, co to za problem taki serial zrobić. Wystarczy wsadzić w niego parę zupełnie zwyczajnych postaci (widz lubi się identyfikować,), dodatkowo dostajemy dużo czasu do opowiedzenia ich historii (nie ma co się śpieszyć prawda? I ciąć scenariusza „do stron 120 nie więcej, bo wam tego nie wezmę!”), a jeśli słabo nam idzie z zakręcaniem kryminalnych intryg, budowaniem horrorów czy wymyślanie lądowania Ufo, wsadzamy to wszystko w ramy zwykłego obyczaju (nie ma jak to serial „o życiu”).
Do kompletu dorzucamy ze dwa czarne charaktery, a potem zmieniamy je w białe, dla dramaturgii każemy głównemu bohaterowi podejmować co rusz jakąś decyzje (nie ma to jak wybór „kilku dróg”). I tyle. Przydadzą się fajne dialogi. Akcja, reakcja. Przyczyna i skutek. Kontrapunkt. No i jeszcze po jednym „aż tu nagle” na bohatera. I już.
Taaak.
No właśnie.
Aha.
Okazuje się jednak, niekoniecznie. Po raz kolejny, po raz wtóry, znowu… opadły mi ręce. Szczęka, piersi, i wszystko co opaść może. A konto tej szansy, co ją tym produkcjom, naszym daję.
Ja nie wiem, co się dzieje z twórcami w tym kraju. Ja nie wiem czy to im się wydaje, że widz durny jakiś taki jest (czy może jednak ten widz faktycznie taki durnowaty), że serwuje się nam produkcje dla lekko ułomnych? Takie w tempie… odcinka „Teletubisiów”, z wielokrotnymi powtórzeniami („uwaga widzu! Teraz bohater pocałuje bohaterkę! Skup się! Widzisz? Dobra! Spokojnie! Będzie całował ja jeszcze 4 minuty”), żeby broń boże nie zapomniał, że w pierwszym odcinku.
I to specyficzne ujęcie twarzy bohatera, który pokaże nam jak cierpi, (kocha, cieszy się, myśli, przeżywa, przeżuwa, smuci się, pozdrawia „hej hooo” itd.) tylko i wyłącznie mimiką. Wszędzie uczą, w podręcznikach piszą: „pokaż to akcją, kontekstem, sytuacją, zachowaniem postaci, odniesieniem”. U nas? Ależ!
U nas zrobimy zbliżenie.
Na twarz.
Przykłady? Proszę bardzo. No dobra, nie będę maksymalnie wredna i nie będę znęcać się nad nasza nieszczęsna „Magdą M.” Dobra wiem. Było minęło. Czego nauczyło nas to doświadczenie? Ano tego, że zrobiliśmy koleiny serial, wg identycznego schematu. Ona i on (on zły, ona piękna). Świat między nimi (on ten sam?). Ich ręce rozdzielone, oczy mgłą zachodzące (w ciążę? Zachodzące? Słońce?). Znów nie mogą się dotknąć (wzdech, wzdech).
I tyle.
I to najważniejsze.
I dużo zbliżeń na twarz.
Dialogi? Ależ! Wiarygodność postaci? Ależ! Dynamizm scen? Ależ! Konsekwencja w akcji? Ależ! Chwila zastanowienia nad postacią i jej motywacją? (nie no dobra wiem jakieś tam motywacje są, ale odpowiedź na to „kim jest i dlaczego”, już bynajmniej.) Ależ!
Bo na przykład słabo mi się zrobiło po 45 potworzeniu sceny „ona, on, kieliszek wina, walc, dłoń”. Śmiać mi się zachciało w chwili gdy najznakomitsza pani doktor gdy jej ojciec pada na glebe z atakiem serca, malowniczo stoi i ryczy (Kobieto! Na PO w szkołach podstawowych uczyli Re a ni ma cja! W gazecie drukują w slajdach pierwsza pomoc! Mój syn wie, że trza tłuc w klatkę, dmuchać w usta) .
Myślałam, że skonam, kiedy pokazali mi pana Małaszyńskiego, a la mumia w bandażach tłumacząc, że chodzi tak już dwa lata (kochani! Na kanale „Club” nie takie akcje pokazują. Z kobiety z szrapnelem w twarzy robią modelkę „Vogue”, i to w 3 tygodnie! A jemu co? Obcięli grzywkę i przyciemnili balejaż). Zmęczyła mnie formuła teledysku, kiedy aktor musi jechać cala piosenkę z podkładu samochodem (czy tez spacerować brzegiem morza) póki się taka piosenka nie skończy. A trwać potrafi. Szczególnie jak to remiks.
Ale wiarygodność postaci? Ich motywacje?… Pytania jakie powinny zadać? Historia jaka powinny mieć? Życiorys który je określa? Ależ, ależ.
Czepiam się? Może nie lubię tej stacji, prawda? Proszę bardzo. Przełączmy się na telewizję publiczną. Co tu mamy. Produkcję, w której wsadzono mniej gwiazd (no koszta, koszta), może i dobrze, dzięki temu nie znajdziemy w niej specjalisty od 3 min. Jest za to Pani Jungowska, bardzo miło.
Pan Sapryk, jeszcze milej. Pan Sulek i pani Eliza, cudownie.
Mogło być tak milo, prawda?
I dupa. Znów zabrakło fajnych, definiujących bohatera scen. Bez przerysowań, sztucznych dialogów (o jak nam trudno wchodzą zwykle rozmowy). Brak zwartej, wartkiej, przejrzystej fabuły (znaczy fabuła, owszem, jest jest przejrzysta. Aż za bardzo przejrzysta). Ani widz, ani bohater, ani aktor - nie mają miejsca na to żeby zostawić jakieś fajne niedomówienie, takie słowo wypowiedziane w pól. Czasem takie słowo mówi więcej niż pełen dialog.
I na miły bóg śmiesznie, to nie musi być groteskowo!
No dobra ale jest piosenka. Ładna (tylko dlaczego Judyta zaczęła śpiewać w nocnych barach? Czy to się okaże? Czy to sygnał znak od reżysera? Te ostanie ujecie?).
Zostawmy telewizje publiczną. Przełączmy się może…. O nie! Tu już w ogóle nie mówią jak ludzie („córeczko tak myślę czy dobrze cię wychowałem czy zrobię wszystko”; „Ależ tato”; „Ależ córeczko, czy bóg, czy ojczyzna, czy miłość” bleee!).
Nie przełączajmy się już nigdzie. Nie czepiajmy, uśmiechnijmy, wyrzućmy cholerę ten pilota od telewizora. Mówię wam. Wróćmy do dobrych zachodnich, obyczajowych produkcji, co to w gruncie rzeczy o niczym, prawda? I jakby tak się doszukać bardzo podobno do naszych, w sumie…
No bo czy „Nip Tuck” to trochę nie szpital w Leśnej Górze? „Sześć stóp pod ziemią” to prawie historia rodziny Mostowiaków, prawda? Zagadki CSI to prawie nasi „Kryminalni”. A Dexter to komisarz Zawada? Nooo prawie.
Prawie jak widać robi ogromną różnicę.
P.S.
Oczywiście honoru serialu polskiego będzie bronić doskonała „Ekipa”, tylko czy przy produkcji Pani Holland można mówić o krajowych standardach, typach i modelach produkcji?
Autorka felietonu: Hanna Węgierska.