Brutalny dzień sądu

Jego twórcy: John Wagner, Carlos Ezquerra i Pat Mills rozdmuchali ten mit do granic możliwości, stworzyli postać, która jest jednocześnie policjantem, sądem i katem, niejako uprawomocnili poczynania Brudnego Harry'ego. Włączali się tym w dyskusję na temat autorytaryzmu i nadużyć władzy - szczególnie gorącą w Wielkiej Brytanii po dojściu do władzy Margaret Thatcher (1979).

Brutalny dzień sądu
Źródło zdjęć: © komiks.wp.pl

11.10.2012 | aktual.: 29.10.2013 17:15

Odświeżając tę postać, Pete Travis (reżyseria) i Alex Garland (scenariusz i produkcja) podjęli nie lada ryzyko. Wszak popularność Dredda nigdy nie przekroczyła granic Wielkiej Brytanii. Poza nią sędzia pozostawał na marginesie, przegrywając starcia z superbohaterami DC Comics i Marvela - miał wprawdzie wiernych fanów, ale nie były ich rzesze.

Ryzyko było tym większe, że Dredd już raz dostał swą wielką hollywoodzką szansę. W 1995 roku jego przygody zekranizował Danny Cannon. W tytułową rolę wcielił się Sylvester Stallone, a na drugim planie partnerowali mu Diana Lane, Rob Schneider, Armand Assante i Max von Sydow. W pamięci wielu miłośników historyjek obrazkowych ten film to jedna z najgorszych ekranizacji komiksów wszech czasów. Przede wszystkim dlatego, że Cannon do końca nie zdecydował, czy kręci parodię, czy poważną adaptację. Jego Dredd jest przez to kiczowaty, groteskowy i śmieszny, a fatalne aktorstwo Stallone'a sprawia, że w i tak naciąganą postać, naprawdę trudno uwierzyć.

A jednak się udało - "Dredd 3D" to film zaskakująco udany, dowodzący, że nie potrzeba gigantycznego budżetu by nakręcić sprawne kino akcji, wystarczy sensowny scenariusz i konsekwentny reżyser. Dredd (Karl Urban) nie ratuje więc świata, ani nawet Megacity 1 - zamiast tego, uwięziony w odciętym od miasta gigantycznym wieżowcu, walczy ze zwykłymi handlarzami narkotykami, dowodzonymi przez złowrogą Ma-Mę (Lena Headey). Pomaga mu w tym sędzia Anderson (Olivia Thirlby), dla której jest to pierwszy dzień w mundurze sędziego.

Widowisko to wyjątkowo brutalne i intensywne, tym bardziej szokujące, że przemoc jest tu wystylizowana i często ukazywana w trójwymiarze i zwolnionym tempie. Dredd, jak na bezlitosnego sędziego przystało, wymierza sprawiedliwość bez żadnych skrupułów, zabija nieuzbrojonych, rozwala ludziom głowy, miażdży grdyki, a nawet pali przestępców żywcem. Ale atakowany takimi obrazami widz łatwiej kupuje wizję brutalnego świata przyszłości, utrzymywanego w ryzach tylko dzięki wszechwładnym sędziom. Pomagają mu w tym także Dredd i Ma-Ma grani przez Urbana i Headey. Oboje ucieleśniają bezlitosną i bezduszną konsekwencję, różni ich w zasadzie tylko to, że stoją po przeciwnych stronach barykady (co bardzo udanie podkreślają ostatnie sceny filmu).

Pete Travis, autor interesujących "8 części prawdy" z 2008 roku, doskonale czuje się w konwencji kina gatunkowego, a niewysoki budżet produkcji (marne 45 milionów dolarów, dwa razy mniej niż przeznaczono na film z 1995 roku) tylko mu pomaga. Dzięki niemu "Dredd 3D" pozbawiony jest taniego efekciarstwa i skupia się na tym, czego często brakuje barokowym superprodukcjom - prostej, brutalnej akcji. Pomaga mu w tym zresztą sprawnie napisany, oszczędny scenariusz autorstwa Garlanda. Postacie mówią tylko to, co muszą, nie tłumacząc wciąż swoich motywacji, a kultowe odzywki sędziego ("I am the law", "Judgment time") brzmią dokładnie tak, jak brzmieć powinny.

Niestety, za "Dredd 3D" ciągnie się zła legenda "Sędziego Dredda", przez którą obraz Travisa zaliczył fatalne otwarcie i zapowiada się na kasową porażkę. Szkoda, bo to film naprawdę dobry. Zwarty, prosty i intensywny. Nie wstydzący się siebie, swoich bohaterów i swego gatunku. Rzadki przykład kina akcji bez większych ambicji, które dostarcza widzowi masę frajdy.

Źródło artykułu:WP Kobieta
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)