Berlinale Dzień 5: Wampiry na sali samobójców
Wciąż jeszcze nie potrafimy mówić o problemach najbardziej aktualnych – takim stwierdzeniem można by podsumować dwa filmy, które wyświetlono w ostatnich dniach na Berlinale. Ani polska „Sala samobójców”, ani amerykański „Vampire” nie mówią wiele o zjawiskach, z którymi się konfrontują. Niedoskonałe są także inne prezentowane w Berlinie filmy o samotności, tej poza Internetem, m.in. "Here" Bradena Kinga czy "Above Us Only Sky" Jana Schomburga.
16.02.2011 10:15
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Podwójne rozczarowanie. Ani „Sala samobójców” Jana Komasy, ani tym bardziej amerykański debiut (nie licząc nowelki w „Zakochanym Nowym Jorku”) Shunjiego Iwaia, nie mówią o samotności w sieci więcej niż podrzędna publicystyka. W wirtualnym świecie uciekamy od codziennych problemów, konfrontacji, szukamy akceptacji, szukamy ludzi nam podobnych – ta prosta analiza wydaje się być w zasięgu każdego przeciętnego użytkownika Internetu, a jednak kolejni filmowcy wykładają nam ją tak, jakby chodziło o eksplorację odległej planety. Ich słowa są wyraźne, a skupienie maksymalne. Dbają, by nam, maluczkim i nieświadomym, żadne słowo nie uciekło.
Komasa ponosi klęskę sięgając po dziwaczne anachronizmy. Już widziana jego oczami sieć to zaskakujący fantazmat, który nawet w dobie Windowsa ‘95 nie był tak blisko cierpiętniczej autokarykatury, a podobnych punktów zaczepienia jest tu znacznie więcej – pompatyczne szekspirowskie odniesienia, naiwna krytyka społeczna… Obarczanie winą zajętych sobą rodziców miałoby może jakieś zastosowanie w czasach, gdy wciąż jeszcze analizowaliśmy skutki transformacji ustrojowej i szukaliśmy jej wyrazistych symboli, ale dziś, 20 lat później, wysunięte przez młodego reżysera wnioski są tyleż spóźnione, co zwyczajnie niepoważne.
Zobacz jak powstawała "Sala samobójców":
Komasa może się wyróżniać na tle martyrologicznej i zacofanej kinematografii polskiej, ale już na arenie międzynarodowej jest to sroga kompromitacja - oto Polska z dumą obwieszcza światu, że ma Internet, homoseksualnych nastolatków i kulturę emo...
Shunji Iwai, autor dramatu „Vampire”, podobnych błędów się wystrzega. Pochodzi z kraju, który dawno już zdiagnozował swoje przypadłości. Co więcej, potrafi z nimi walczyć. Iwai wykłada się jednak na czymś zupełnie innym. Swój anglojęzyczny debiut realizuje tak, jakby wciąż tkwił jedną nogą w ojczyźnie. W efekcie, jego „Vampire” to nieudana transfuzja. Wszystko w nim – bohaterowie, kadrowanie, dialogi – przywodzi na myśl hermetyczną poetykę kina japońskiego, a tej nie da się przetłumaczyć na żaden inny język. Scena, która ocieka tu pretensją, w filmie japońskim byłaby poruszająca; scena, która budzi śmiech, okazałaby się tak naprawdę przejmująca.
Widzowie wychodzili tłumnie z projekcji obu filmów. Ani historia zgnębionego nastolatka, ani tym bardziej wampira szukającego w Internecie osób chcących popełnić samobójstwo, nie porwała publiczności. Obu filmom nie można wprawdzie odmówić potencjału, ale ten czuć tylko w wybranych scenach. Komasa wykazuje talent w budowaniu ekranowych relacji między bohaterami, jest w tym szczery i, jak na swój wiek, zaskakująco bezpretensjonalny. Iwai pozostaje z kolei smakoszem filmowego introwertyzmu. Konfrontacje tytułowego wampira z dziewczyną, w której się zakochał, są piękne w swej naiwnej pompatyczności, a scena wysysania krwi z uda okazuje się bodajże najseksowniejszą sekwencją tegorocznego Berlinale. Inna sprawa, że seksu w tegorocznych filmach jak na lekarstwo.
Filmowcy nie radzą sobie ze zgłębianiem wirtualnej rzeczywistości, ale berliński repertuar dowodzi, że często także świat realny pozostaje dla nich sporą łamigłówką. Udowodnił to choćby Jan Schomburg, który w „Above Us Only Sky” konfrontuje swoją bohaterkę z utratą bliskiej osoby.
Film ów okazuje się przeciwieństwem pięknego „Le pere de mes enfants” Mii Hansen-Love, który przed dwoma laty święcił triumfy w Cannes. Schomburg i Hansen-Love opowiadają o przetrwaniu kobiety, o jej życiu po życiu z osobą, z którą dzieliło się łóżko, najgłębsze emocje i sekrety. Różnica polega na tym, że Francuzka stawiała na dorosłą konfrontację z sytuacją, podczas gdy Niemiec ulega fantazyjnym emocjom. Pchając swoją bohaterkę w ramiona obcego faceta, każe jej uciekać od tego co się stało, zastąpić jedną rzeczywistość drugą.
Ciekawym, choć niedoskonałym filmem okazał się „Here” Bradena Kinga. Ben Foster i znana choćby z „Pogorzeliska” Lubna Azabal grają parę ludzi przypadkiem poznających się w surowej, acz egzotycznej Armenii. On pracuje tam nad satelitarnymi mapami, ona odwiedza rodzinę. Gdzieś pomiędzy odruchową kurtuazją, a potrzebą bliskości, rodzi się porozumienie, uczucie. Nietrwałe, spontaniczne, mające swoją szansę – jak sugeruje tytuł – tylko tu, teraz. Debiut pełnometrażowy Bradena Kinga okazuje się rozchwiany, niespójny. Ilekroć utoniemy w jego eterycznych objęciach, gdzieś pomiędzy kieliszkiem armeńskiej wódki, a objęciami pośród sennego pustkowia, ilekroć znajdziemy w „Here” coś z siebie, chwilę później coś nas z tego błogostanu wytrąca (przeważne pretensjonalna narracja). King bezbłędnie uchwycił przygnębiającą
tymczasowość każdego spontanicznego uczucia, nie umiał już opowiedzieć o niej bez zbędnego nadęcia.