Lekarze nie dawali mu żadnych szans
Bartosz Turzyński do domu trafił w stanie wegetatywnym. Wymagał nieustannej opieki i pomocy.
- Są zachowane reakcje z pnia mózgu, takie jak otwieranie oczu, ruchy językiem. (...) Najważniejsze jest, aby Bartek cały czas był stymulowany. (...) Cały czas do niego mówimy, dotykamy go, masujemy, ćwiczymy - mówił dwa lata temu w rozmowie z reporterem "Dzień dobry TVN" fizjoterapeuta tancerza, Bartosz Tomczyk.
Rodzina pacjenta nie mogła jednak liczyć na publiczną służbę zdrowia. Ta zaoferowała chłopakowi zaledwie 10 dni rehabilitacji, na które trzeba było czekać kilka miesięcy.
- Pobyt Bartka w domu wiąże się z ogromnymi kosztami. Na dzień dzisiejszy potrzebujemy wsparcia finansowego, bo to - wiadomo - zawsze opiera się na pieniądzach. Także wsparcia ludzi, którzy byliby chętni pomóc w Bartka rehabilitacji albo po prostu usiąść przy nim, trzymać go za rękę i mówić do niego - mówiła siostra Bartosza, Aleksandra Turzyńska.
Bliscy tancerza wzięli więc sprawy w swoje ręce. Dzięki ich determinacji znalazły się fundusze na terapię dla b-boya z Gdańska. Od czasu wypadku organizowane są najróżniejsze akcje i imprezy, podczas których zbierane są pieniądze na dalsze leczenie Turzyńskiego (roczny koszt rehabilitacji wynosi aż 120 tysięcy złotych). I choć od tragicznego wypadku minęły już dwa lata, potrzebne środki finansowe wciąż napływają do rodziny Bartosza. Dzięki temu "Cetowy" ćwiczy z fizjoterapeutami codziennie minimum sześć godzin. Efekty są naprawdę imponujące.