Zofia i Krzysztof Komedowie żyli w ciasnocie lub na walizkach. Rodzicami bywali w wolnych chwilach. Najważniejsza była muzyka
"Zośka nas zabije! Tym razem już na pewno!". We wspomnieniach Tomasza Lacha, syna Zofii Komedowej, właśnie to zdanie, wypowiadane z przerażeniem przez jego ojczyma, Krzysztofa Komedę, przewija się niczym natrętny refren.
W artystycznym małżeństwie genialnego jazzmana nie brakowało sytuacji, które wzbudzały gniew jego żony, ale nie za każdą awanturę, wzmocnioną nieraz rzucanymi niezbyt celnie talerzami, można obwinić wyłącznie jej despotyczny charakter. Byli jak ogień i woda – ona energiczna, świetnie zorganizowana, z emocjami na wierzchu, on cichy, pozornie spokojny, z niejednym grzeszkiem na sumieniu. Razem stanowili tandem niemal doskonały. Do czasu.
Połączył ich, rzecz jasna, jazz. Gdy się spotkali, Zofia zarabiała na utrzymanie, wyrabiając 300 procent normy w krakowskim zakładzie produkującym bombki, Krzysztof rozpoczynał w Poznaniu karierę obiecującego lekarza laryngologa. Ona po godzinach menadżerowała muzycznym zespołom i organizowała jazzowe koncerty, on grał jazz ze swym sekstetem.
Ona dostrzegła w nim genialnego artystę, którego talent trzeba za wszelką cenę wspierać. On w niej - piękną, pociągającą dziewczynę, która jako jedna z nielicznych osób na świecie rozumiała, że w roli szanowanego i zamożnego lekarza zmarnuje sobie życie.