Komedowie żyli ubogo
Zamieszkali razem w Krakowie, w jej ubogim mieszkanku - obskurnym, zagrzybionym pokoiku w suterenie kamienicy, z wychodkiem na podwórku. On wniósł do ich wspólnego gospodarstwa sześć ręczników i kołdrę. Te pierwsze wyniósł z rodzinnego domu pod nieobecność matki, po tę drugą wysłał Zośkę, by to ona stawiła czoła oburzeniu jego rodzicielki, wstrząśniętej wyprowadzką syna i porzuceniem przez niego świetnie się zapowiadającej kariery.
Ona dała mu łóżko, siebie i zdezolowane pianino, jedyną pamiątkę po przedwojennym szlacheckim dzieciństwie. No i dziecko z nieudanego małżeństwa, 4-letniego synka, Tomka, wychowywanego przez jej mamę w dalekim Białośliwiu.
Swoich dzieci Komeda mieć nie chciał. Konieczność utrzymania rodziny byłaby zbyt dużym obciążeniem, prędzej czy później musiałby pójść na jakieś kompromisy i zaniedbać muzykę. Grał więc, komponował i doskonalił swój warsztat, pozostawiając utrzymanie ich obojga na głowie Zośki.
Ona też zajęła się menadżerską robotą, wynajdując mu niewielkie kompozytorskie zlecenia i załatwiając występy. Niewiele było z tego pieniędzy i choć sława Komedy rosła, a ona nadal malowała w fabryce bombki, stale klepali biedę.
Po latach pani Zofia będzie wspominać, jak jeździli przez całe miasto do znajomych, którzy akurat mieli garnek zupy, i jak kiedyś świsnęła z przyjęcia najpiękniejsze jabłko, by mieć z czego następnego dnia zrobić sobie i Krzysztofowi racuszki.
Decyzja, by porzucić Kraków i wyjechać do Warszawy była bolesna, szczególnie dla niej - Kraków to było jej miasto, miała tu przyjaciół, była legendą tutejszego muzycznego światka. Ale w stolicy Krzysztof miał większe szanse na karierę, a to było przecież najważniejsze.
Pierwszy rok spędzili na kartonach, w wynajętym od znajomego mieszkaniu, ale decyzja o przeprowadzce okazała się słuszna. Zawodowa pozycja Komedy rosła, Zośce udało się też - trochę po znajomości - załatwić mieszkanie. Niewielkie, pokój z kuchnią, ale własne. Można było wreszcie sprowadzić Tomka i zacząć ustabilizowane, rodzinne życie.