"Płakali mi w rękaw"
Zagłębianie się w szczegóły zabójstw nie było dla Michała Fajbusiewicza najgorsze. Gorzej znosił presję i nadzieje rodzin ofiar, które widziały w nim "ostatniego sprawiedliwego".
- Traktowali mnie jak zesłanego przez niebiosa, kto na pewno im pomoże, a czasami jak księdza. Byli przekonani, że skoro przyjechałam, to zagadka na pewno będzie rozwiązana, a ja miałem świadomość, że tylko jedna na piętnaście spraw zostaje wyjaśniona. Płakali mi w rękaw, musiałem przytulać matki zamordowanych dzieci i nie mogłem powiedzieć, żeby dali mi spokojnie pracować. Czasami następowała godzinna przerwa, a cała ekipa czekała - wspominał w biograficznej opowieści.
Jedną z osób, które traktowały Fajbusiewicza jak ostatnią deskę ratunku, był pewien zrozpaczony ojciec. Pewnego dnia jego córka zniknęła bez śladu.
- Czekał na mnie pod domem. Przynosił owoce i kwiaty. Kiedy pierwszy raz przyjechał na podwórko, a mieszkaliśmy wtedy w kamienicy, to trzy dni spał w maluchu, bo jak powiedział, poczeka, bo "przecież pan Fajbusiewicz kiedyś ze zdjęć wróci". Przychodził na portiernię do telewizji, wyrzucano go stamtąd, ale był skuteczny. Nigdy żadna ze spraw nie gościła w moim programie aż tyle razy. Wracałem do tego tematu aż 14 razy. Niestety, bez pozytywnego zakończenia - przyznał dziennikarz.