Pseudonim "Marlena"
W 2006 r. wypłynęła informacja o rzekomej współpracy Ireny Dziedzic z SB w latach 1958-1966. Gospodyni "Tele Echa" została "ochrzczona" pseudonimem "Marlena". Nie odnaleziono jej pisemnego zobowiązania do współpracy, a jedynie sześć dokumentów z podpisem dziennikarki w tym pokwitowania odbioru pieniędzy.
Jak pisała "Rzeczpospolita", Dziedzic miała donosić na swoich znajomych m.in. szczegółowo opisywać romans telewizyjnej koleżanki z niemieckim dziennikarzem. Przekazywała podobno również informacje na temat poety Adama Ważyka i innych artystów. Kontakty ustały ponoć z inicjatywy samej "bezpieki", bo, jak podawał dziennik, "Marlena" coraz częściej traktowała SB jak "skarbonkę".
Irena Dziedzic od początku zaprzeczała, że była tajną i świadomą współpracowniczką Służby Bezpieczeństwa. Twierdziła, że padła ofiarą zemsty wysokiego funkcjonariusza MSW, któremu na imprezie odmówiła tańca. Wypierała się podpisów na dokumentach, tłumacząc, że w tamtych czasach masowo rozdawała autografy i z łatwością można było je podrobić.
Wystąpiła o autolustrację. Sąd Okręgowy w Warszawie uznał, że była donosicielką, ale Sąd Apelacyjny przyznał rację dziennikarce. Ostatecznie, w 2016 r. Sąd Najwyższy podtrzymał korzystny dla niej wyrok SA. Dziedzic w świetle prawa nie była "Marleną".