Wyjechała do Chin, aby poddać się leczeniu
Dzięki hojności i dobremu sercu wielu ludzi, Justynie udało się zebrać wszystkie potrzebne środki na leczenie w Chinach.
- Każdego dnia wstawałam o godzinie 7 rano. Szykowałam się, jadłam śniadanie i przychodzili po mnie medycy. Zakładali mi na szyję urządzenie, które ma na celu polepszenie mowy i przełykania. Z tym mam bardzo duży problem. Miałam je na sobie przez godzinę. W tym czasie na 30 minut szłam na akupunkturę, gdzie w całe ciało wbijali mi igły. Doczepiali do nich kable i pobudzali organizm prądem. Sprawdzali, czy wszędzie mam czucie. Później nakładali mi urządzenie w stylu okularów, w których zamiast nosków były diody. Znowu przepuszczały do głowy prąd. Było to bolesne, ale wiedziałam, że najgorsze przede mną. (...) Musiałam położyć się na stole, z podwiniętymi nogami, jak embrion. Wszędzie było mnóstwo medyków, a dookoła różne urządzenia. Bałam się potwornie. I słusznie. Wbijali mi w kręgosłup igły z komórkami. Ból był potworny. Miałam ze sobą różaniec, trzymałam w ręku i się modliłam. Wierzyłam, że to pomoże - powiedziała w rozmowie z portalem mmszczecin.pl.
Dziewczyna wciąż ma nadzieję, że uda jej się pokonać wyniszczają organizm i psychikę chorobę. Wspomina, że jeszcze kilka lat temu twierdziła, że mąż i dzieci nie są jej potrzebne do szczęścia. Dziś nie powtórzyłaby już tych słów.
- Teraz wiem, że to był błąd. Marzę o tym, by ktoś się mną zaopiekował, był przy mnie, pomógł chociażby się ubrać... Boję się przeszczepu, ale to może być jedyna szansa, bym mogła żyć - wyznała.
AR/KM