Miejsce 2.
Ma to swój złośliwy sens: monstrum z powieści Mary Shelley zszyto z ciał zwyrodniałych kryminalistów, zaś film Stuarta Beattiego – z nadgniłych odpadków gatunku.
Reżysera tak naprawdę nie interesuje mit czułego potwora, który służy mu za wygodny pretekst do rozpisania kolejnej sieczki w stylu „Underworld” czy „Blade’a”. Z tą różnicą, że pomysłów nie starcza mu, by zbliżyć się do choćby jednego z tych filmów, choćby nawet najgorszego z całej serii. „Ja, Frankenstein” to pseudo-filmowa kalkomania najniższej próby – tytułowe monstrum, rozmaite demony, anioły i jeszcze parę innych dziwów dosłownie wylewają się z ekranu, ale w ponurych, zbudowanych z efektów specjalnych scenach nie ma ani dość atrakcji, ani wystarczająco dużo polotu, by odłożyć się czymkolwiek w naszej pamięci.