Czego chciał Adrian M.?
Prokuratorowi zeznał m.in., że chciał "ostrzec innych młodych ludzi przed zgubnymi skutkami zażywania narkotyków". W czasie incydentu sam był pod wpływem środków odurzających. Jak jednak twierdzili jego znajomi w rozmowie z dziennikarzami "Gazety Wyborczej", Adrian M. przyszedł do telewizji z zupełnie innym przesłaniem. Chciał zaprotestować przeciw obecnej polityce i ustrojowi, korupcji i układom. Powiedzieć prawdę, mówili jego znajomi, którym czyn Adriana wyraźnie imponował. Po latach do sprawy wrócił Mikołaj Lizut, który uważa, że mieszkaniec Tomaszowa kierował się głównie chęcią zdobycia rozgłosu.
- Dla mnie to historia Herostratesa, szewca z Efezu, który podpalił świątynię Artemidy, żeby zyskać wieczna sławę. Jakie czasy, takie świątynie. Co ciekawe, teleterorysta nie był wcale samotnym wariatem. W jego rodzinnym Tomaszowie Mazowieckim powstał niemal ruch społeczny popierających go ludzi. Opisała ich "Gazeta Wyborcza". Mówili dziennikarzom, że ich bohater chciał powiedzieć światu coś bardzo ważnego. Co takiego? Prawdę! Że nikogo nie obchodzą ludzie tacy jak my, z Tomaszowa. Tylko dlaczego tomaszowski bohater chciał ogłosić takie banały w telewizji? Przecież świat internetu daje ludziom nieograniczony wręcz dostęp do głosu, [...] problem tkwi właśnie w tym, że to telewizja wybiera ludzi, a nie ludzie telewizje. [...] dawna telewizja pokazywała tych, którzy mięli jakieś osiągnięcia. Teraz osiągnięciem jest samo pokazanie się w telewizji. Po prostu wystarczy być wybrańcem. Dlatego ludzie w Tomaszowie mają słuszne pretensje, że ich tam nie ma - czytamy w "Newsweeku".