Film kontra książka
Sukces trylogii „Millenium” polegał właśnie na tym, że Larsson miał odwagę zedrzeć wszystkie maski z wizerunku swojego kraju, przyjrzeć się skrywanym pod nią gnijącym wrzodom.
Taką odwagę i bystrość oglądu ma też David Fincher – przenikliwie i zawsze z doskonałym wyczuciem chwili zdziera Ameryce kolejną maskę.
Myślę, że nikt lepiej nie uchwycił ostatniej dekady niż on – wprowadzając nas w nowe millenium „Fight Clubem” i zamykając pierwsze dziesięć lat XXI wieku „Social Network”. Dwa razy udało się Fincherowi rzucić Ameryce wyzwanie, pokazać ją samotną, perwersyjną, przejmująco smutną, taką, jakiej sama siebie nigdy nie będzie chciała oglądać. O ile w „Fight Clubie” jest to ewidentne, o tyle w „Social Network” zrobione z większą finezją, ale myślę, że zestawienie tych dwóch filmów jest uprawnione.
Oto więc znalazł sobie Fincher partnera – pisarza, który myślał podobnie jak on, z którym łączy go podobna dynamika, ta sama odwaga i ta sama chęć dosypania szczypty dziegciu do beczki miodu.