"Narcos"
Trudno nie mieć moralnego oporu, żeby polecać serial, który sprawia, że zakochujemy się w mordercy i przywódcy największego kartelu narkotykowego na świecie. „Narcos” jest jednocześnie listem miłosnym i gończym za potworem. Imię jego - niektórzy boją się wymawiać je na głos - Pablo Escobar.
A jednak nie sposób odebrać sobie perwersyjnej przyjemności śledzenia losów "Króla Kokainy", który swojego był najbogatszym przestępcą w historii, który z jednej strony zabijał ludzi z zimną krwią, z drugiej rozdawał pieniądze w slumsach, gdzie był uważany za świętego.
„Narcos” ogląda się z przerażeniem i podziwem. W każdej scenie widać, że za scenariuszem stoi armia ludzi, którzy nie tylko zbadali, jak ludzie zachowywali, ale co nawet ważniejsze - zrekonstruowali przemiany obyczajowo-społeczne w Kolumbii w latach 70. i 80. Pokazali, jakim cudem Escobar nieomal został prezydentem.
Wielkim atutem „Narcos” obok scenariusza są aktorzy. Wagner Moura utył kilkanaście kilogramów specjalnie dla roli. W jego ruchach i twarzy odbija się pycha człowieka, który uważał się za boga. Na szczęście w „Narcos” nie ma pychy, jest za to dużo świetnej roboty. Choćby dlatego warto poświęcić mu kilka wieczorów.
Łukasz Knap, redaktor WP Film